www.zulukuki.com

BLOG, KTÓRY OBECNIE PRZEGLĄDASZ JEST NIEAKTYWNY OD DŁUŻSZEGO CZASU. JA NADAL PISZĘ I MAM SIĘ DOBRZE. ZAPRASZAM NA MOJĄ STRONĘ: WWW.ZULUKUKI.COM
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przygoda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przygoda. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 września 2012

"Zawsze chciałem.../Ja nigdy..." | Kuki x Niko | 1.09.2012 | Gdańsk

- Grałeś kiedyś w grę "Ja nigdy..." ?
- Nie.
- Czyli zasad też nie znasz?
- No nie.
- Chodzi w niej o to, że grupka osób siedzi i po kolei każdy mówi o tym czego nigdy jeszcze nie zrobił. Jeżeli którejś osobie z grających to się pokryje, to te osoby razem piją shot'a. Inną wersją tej gry jest wersja "Zawsze chciałem..." podczas, której uczestnicy mówią o tym co od jakiegoś czasu chcieliby zrobić w swoim życiu.
- A no ciekawa gra.
- Dokładnie. Dlatego dzisiaj w nią zagramy z jedną małą różnicą. W przypadku gdy coś się pokryje to zamiast pić po prostu to robimy.

Automatycznie na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Nieźle to zaplanowała - pomyślałem. W głowie zorganizowałem poszukiwania spraw, które pasowałyby do tej gry. Niko z racji, że to był jej pomysł, była już przygotowana.

- Ja zacznę. Nigdy nie byłam w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym.

W szpitalu psychiatrycznym byłem (w odwiedziny), ale nigdy w opuszczonym. Cóż mogę rzec więcej? Może jakieś "Hej przygodo!" ?

Gdańsk Oliwa, ul. Polanki 117.
Szpital Marynarki Wojennej.
Na terenie czynnego szpitala mieści się zamknięty budynek - pozostałość po szpitalu psychiatrycznym. To był nasz cel. Z racji, że budynek groził zawaleniem w każdej chwili, naturalną sprawą było to, że drzwi nie otworzą się po naciśnięciu na klamkę.

darmowy hosting obrazków

Po obejściu i obadaniu całego budynku dokładnie, znaleźliśmy tylko jedno miejsce, które jako nowe "drzwi" nie narazi nas zauważenie przez kogoś kto by zauważyć nas nie powinien.

darmowy hosting obrazków

Nowymi drzwiami stało się okno widoczne na zdjęciu wyżej. Wysokość do ogarnięcia. Jedyny szczegół dodający adrenaliny do krwiobiegu to to, że drewniane ramy okna są tak spróchniałe i niepewne, że wciągając się do góry nie ma się do końca pewności czy, w którymś momencie się po prostu nie rozlecą. Ale się udało!

Teraz pisząc ten post, czytam komentarze na jakimś forum i dowiaduję się, że budynek jest niemal cały czas obserwowany przez ochronę i wtargnięcie na jego terytorium wiąże się z dużymi konsekwencjami. Heh... chyba mamy sporo szczęścia : )

Wchodząc do środka automatycznie dopadły mnie obrazy wyobraźni dotyczące tego miejsca. Klimat jest niesamowity. Czy złym określeniem będzie jeśli powiem, że to miejsce jest chore? Dodatkowego poniszczenia głowy dodały murale na ścianach wewnątrz budynku, zniszczenie oraz świadomość, że każdy kolejny krok może doprowadzić do zapadnięcia się podłogi lub dźwięki do zawalenia się dachu. Dawka adrenaliny + 100.

darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków

Teraz opisując to myślę, że to co zrobiliśmy to szaleństwo. Wtedy skupiałem się bardziej na tym, że gramy w spełnianie marzeń. Nie rozmawianie o tym co nam się marzy tylko realizacja tego tu i teraz.
To zaledwie kilka zdjęć zrobionych iPod'em. Byście mogli poczuć klimat tego miejsca zapraszam Was do sprawdzenia:
http://qbanez.wordpress.com/2012/02/07/350-opuszczony-szpital-psychiatryczny-w-gdansku/

Marzenie Niko spełnione. Mój mózg zbombardowany wrażeniami oraz inspiracją wynikającą z nich.
Co dalej?
Dalej na małych kartkach pozostawialiśmy w okolicach Starego Miasta pytania licząc na to, że karteczki owe trafią do odpowiednich ludzi, którzy poświęcą chwilę by sobie sami na nie odpowiedzieć.

A Ty? Czy jesteś szczęśliwy/a?


: )

Odwiedzając galerię (nie, nie handlową) na Starym Mieście która także była na liście marzeń do spełnienia, postanowiliśmy odwiedzić inny rodzaj galerii, który jest otwarty do zwiedzania 24h/7 - Gdańsk Zaspa i prace street art'owe pozostawione na budynkach jedngo z największych blokowisk w Polsce. Z racji, że było już ciemno odpuściliśmy sobie robienie zdjęć.

Kilka zdjęć z podróży po Gdańsku.
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków 

Zakończonej delektowaniem się Księżycem odbijającym się w spokojnych wodach Bałtyku.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków


Plus Gdynia dziś.
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków


Są w życiu dwa rodzaje wartości. Jedną z nich określasz na podstawie wycenienia czegoś, są to wartości pieniężne danych rzeczy. Drugie to wartości bezcenne, które budują Cię dzięki różnym sytuacją w życiu. Ja w moim życiu poszukuje jak najwięcej takich sytuacji, podczas których odbierze mi mowę na chwilę, a chwilę potem jako wspomnienie stanie się źródłem refleksji, inspiracji, życiowego rozwoju.

Jedynym "Zawsze chciałem...", które się nie powiodło było moje "Zawsze chciałem pomóc ulicznemu artyście swoją aktywnością zebrać więcej pieniędzy". Nie chodziło tu o rzucenie kilku złotych do czapki bo więcej wspomnień zostawisz takiemu człowiekowi angażując się, niż zostawiając2 zł. Nie było to moje "nigdy nie..." gdyż tydzień temu dając kilka rad z zakresu psychologii społecznej, która jest moją pasją, pomogłem pewnej młodej damie grającej w Katowicach na gitarze w kumulowaniu większej ilości datków. Tym razem chciałem pomóc w sposób artystyczny, śpiewając z kimś lub tańcząc do jego muzyki. Na nasze nieszczęście tego dnia Gdańsk, który codziennie rodzi na ulicach mnóstwo grajków, był bezpłodny. To, że nie spełniłem tego marzenia nie oznacza, że odkładam je na kiedyś - taka mała informacja dla gdańskich grajków na najbliższe dni. Strzeżcie się, do któreś z Was podejdę i zapytam czy mogę pomóc.

Jeśli chodzi o pieniądze to wolę nie sprawdzać stanu portfela.
Jeżeli rozmawiamy o najpiękniejszych momentach w życiu i o szczęściu, to jestem obrzydliwie bogaty.

A jakie są Twoje dochody?
Pomyśl o tym kim jesteś, nie o tym co masz.


Kuki.

piątek, 3 sierpnia 2012

Plecak, mapa i szczęście. | Kuki x Niko | 20-29.07.2012 | Europa.

 Plecak, mapa i szczęście.


- Jest słabo - powiedziała Nikola siedząc obok mnie na krawężniku przed stacją paliw w Kołbaskowie. Była mniej więcej godzina 00:30 i krawężnik od ok. 20 minut był naszym punktem zaczepienia. To już drugi raz gdy odczuwaliśmy, że jest słabo. A przecież to dopiero początek. Pierwsze osłabienie przybyło wraz z naszym przybyciem pociągiem do Szczecina, gdzie przesiedliśmy się do autobusu miejskiego, który planowo miał nas zawieść do Kołbaskowa. Planowo dla nas, bo plan jazdy tej linii o tej porze skończył się w Przecławiu, z którego pokonaliśmy pierwsze kilometry pieszą wędrówką w stronę przejścia granicznego.





- Jest słabo - powiedziała Nikola siedząc obok mnie na krawężniku przed stacją paliw w Kołbaskowie, widząc jak w tym samym czasie entuzjazm ucieka nie tylko od niej.
- Przepraszam, jadą może panowie w stronę przejścia granicznego? Potrzebujemy się tam dostać - zapytała dwóch mężczyzn kierujących się do kasy na stacji, w celu zapłacenia za paliwo.
- Cześć. Jasne, możecie się z nami zabrać w tamtą stronę - odpowiedział jeden z nich obserwując w tym samym czasie jak twarze zapakowanych w plecaki podróżników, automatycznie rozpromieniają się. - A gdzie jedziecie dalej ?
- Berlin. A stamtąd do Frankfurtu.
- Jeśli chcecie i tam możecie się z nami zabrać - odpowiedział przeczuwając, że zaraz będzie obserwatorem wybuchu euforii.
Słabo? 
To słowo zostało wycięte ze słownika przynajmniej na najbliższe kilkanaście godzin. Po wyruszeniu ze stacji paliw w Kołbaskowie okazało się, że Frankfurt będzie jedynie kolejnym mijanym miastem na drodze po przygodę...




Niedziela, 17 czerwca.
Po moim powrocie z kursu Hero's Journey w Castalone, we Włoszech umówiliśmy się z Nikolą na wspólne śniadanie bym podzielił się z nią moimi przeżyciami z Włoch oraz by pouczyć się wspólnie psychologii społecznej do zbliżającego się kolokwium. Z racji, że we Włoszech prawie do każdego posiłku towarzyszyła mi lampka wina tak i podczas zakupów śniadaniowych zakupiliśmy butelkę czerwonego trunku bym chociaż w lekkim stopniu zbliżył się do klimatu, który chciałbym oddać w słowach. Moje relacjonowanie przeniosło się na temat podróżowania i Europy.
- Postanowiłam sobie, że w te wakacje pojadę do Hiszpanii i zrobię to chociażbym miała jechać na stopa. Moim marzeniem jest zobaczyć Hiszpana siedzącego sobie na ławce i grającego na gitarze oraz ludzi tańczących Flamenco.
- I sama byś tak cisnęła na stopa? - Zapytałem, oczywiście łapiąc się najbardziej ciekawego dla mnie wątku z całej tej wypowiedzi.
- Nie no muszę ogarnąć kogoś jeszcze, takiego drugiego wariata jak ja, który będzie chciał tam pojechać ze mną.
- Ok. To jedziemy
    Następnie włączając z iPod'a utwór Defto Jamala zaczęliśmy planować i fantazjować na temat wyjazdu oraz wszystkiego z nim związanego. Decyzja zapadła. Zaangażowaliśmy się w to zbyt mocno by sobie odpuścić. Zaplanowaliśmy wyjazd na 20 czerwca i w sumie data była jedną z nielicznych spraw, które zostały zaplanowane.

Przyszedł czas by spełniać marzenia.

- Ok. To o 16 się zbieramy tu - powiedział kierowca bordowej Skody, którą zaczęliśmy naszą przygodę jako autostopowicze. Jeszcze dzień wcześniej nie przypuszczałbym, że będę miał okazję podziwiać Mont Blanc z tak bliskiej odległości, krocząc po uliczkach przeuroczego Chamonix. Po 16 zostaliśmy podrzuceni do najbliższej stacji paliw pozwalającej nam udać się wgłąb Francji, rozstając się z tymi dwoma sympatycznymi mężczyznami, których celem było zdobycie szczytu góry, którą mieliśmy okazję podziwiać i jeść śniadanie rozkoszując się tym obrazem. Kolejny przystanek mała miejscowość La Rosche coś tam, a następnie Annecy.

darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków

    Dostając informację o położeniu pola namiotowego udaliśmy się do wyznaczonego miejsca krocząc po zatłoczonych wąskich kamiennych uliczkach, na których w ten dzień odbywał się jakiegoś rodzaju festiwal kulturowy, a wśród jego elementów Flamenco... Oczy Nikoli automatycznie zamieniły się w dwie świeczki przedzierające się przez tłum by być jak najbliżej spełnienia swych marzeń. Był to jeden z najlepszych tancerzy jakichkolwiek widziałem. Bez kontrolowania emocji, mimiki. To emocje pociągały za sznurki, prowadząc jego ciało według odczuć sprowokowanych przez muzykę. To nie mógł być przypadek. To tak jakby jakaś moc chciała nam wynagrodzić obrót sytuacji kolejnych dni...
    Fascynacja miejscem jak i całą sytuacją pozbawiła nas mowy na długi czas. Pierwszy raz w życiu czułem szczęście i spokój, którego nie byłem i nadal nie jestem w stanie ubrać w słowa. Magiczny nastrój jednak nie trwał długo. Po przemierzeniu około 2 kilometrów dostaliśmy się na pole namiotowe by na wstępnie dowiedzieć się, że bez rezerwacji nas nie przyjmą. Kolejna fala radości została zamieniona w konflikt wewnętrzny, który można opisać prostym zdaniem "jest słabo". Z racji, że było to jedyne pole namiotowe w Annecy wybór nocowania zależał już tylko i wyłącznie od naszej wyobraźni. Powróciliśmy nad jezioro.

 darmowy hosting obrazków

    Tu otworzyliśmy wino, które dostaliśmy w prezencie od ludzi, którzy dowieźli nas do La Rosche. Po jakimś czasie gdy negatywne emocje opadły, a mózg uspokoił się, znaleźliśmy w parku sympatyczne drzewo, pod którym rozłożyliśmy nasze śpiwory. Zadowoleni z siebie, pomysłu i na nowo z całej tej przygody położyliśmy się myślami będąc już w krainie snów.
Wybiła godzina 3 w nocy. Ciszę przerwał dość specyficzny dźwięk. Nagle ten sam dźwięk zaczął dochodzić od drugiej strony.
- Ej musimy się stąd zbierać! Szybko! - powiedziałem szybko i nerwowo, zrywając się na nogi. Nikola nie rozumiała do momentu gdy nie wskazałem jej na zraszacze podlewające trawnik w parku. Krótka chwila i nasza "sypialnia" posłużyła by nam także jako prysznic. "Hej przygodo!" - jakby powiedziała to Niko ;-) . Mieliśmy już dosyć tych wszystkich zmian akcji by ta popsuła nam humor. Przenieśliśmy się na ławkę nad jeziorem gdzie po chwili owinięty w śpiwór zasnąłem.

darmowy hosting obrazków

    Następnego dnia o poranku udaliśmy się w dalszą podróż. Na bramkach wjazdowych na autostradę długo nie musieliśmy czekać na kolejnego człowieka, który będzie chętny zabrać dwa dzieciaki i tym samym pomóc im spełnić marzenia. Człowiek ten był bardzo specyficzny. Do złudzenia przypominał wyglądem jak i zachowaniem Charlie'go z serialu Californication. Początkowo mieliśmy z nim zabrać się do Lyon, ale po drodze zdradził nam, że jest pokłócony ze swoją dziewczyną (która z resztą nie rozumiejąc angielskiego siedziała obok), dlatego zostawi ją w Lyon, a nas podrzuci jeszcze z 80 km. I tak też się stało. Sunąc po drodze w nowiusieńkim Fordzie Fokusie, zapytałem czemu poświęca swój czas i w sumie pieniądze za paliwo by nam pomóc. Gdyby przetłumaczyć to na język polski brzmiałoby to mniej więcej tak:
- Wiesz, podczas weekendu nieźle odwaliłem i moja dziewczyna jest na mnie wściekła. A gdy ona się wścieka i krzyczy to rzuca we mnie wszystkim co znajdzie pod ręką. Taniej jest Was zawieść niż płacić za to co by się potłukło.
Podczas opowiadania o tym uśmiech ani na trochę nie schodził z twarzy naszej francuskiej wersji Charlie'go. Po trasie pełnej humoru wysiedliśmy na kolejnych bramkach wjazdowych na autostradę coraz bardziej zbliżając się do południa Francji.

    Wyjazd ten oraz niezliczone ilości osób, które zaczepiliśmy w jakiejś sprawie pozwala mi zbudować dwa własne stereotypy na temat społeczności we Francji. Pierwszym z nich jest to, że często ciężko znaleźć kogoś kto mieszka we Francji i włada językiem angielskim. Mógłbym się na to skarżyć ale czemu miałbym, skoro w Polsce przechodnie, starsi, sprzedawcy w sklepach i policja też pewnie w dużym stopniu po za wyrazami "yes", "no" i "fuck" wiele więcej powiedzieć nie potrafi. Drugi punkt moich odczuć odnośnie mieszkańców Francji to to, iż są to bardzo życzliwi ludzie, ofiarujący swoją pomoc (przynajmniej w większości ci, na których my trafiliśmy w ciągu naszej podróży).
Opisane wyżej punkty idealnie odnoszą się do sylwetki człowieka, który jako następny zabrał nas na południe. Niestety jego potakujące kiwanie głową, gdy mówiłem by nas wysadził na stacji paliw zanim zjedzie z autostrady wcale nie oznaczało, że rozumie co do niego mówię. Takim oto sposobem wylądowaliśmy w Valance. Wysiadając od razu za bramkami, pełni entuzjazmu (wtedy jeszcze) zdjęliśmy plecaki i rozstawiając się po dwóch stronach bramek rozpoczęliśmy dalszą przygodę w sposób nam bardzo bliski, czyli taneczny. Nie śpiesząc się nigdzie tańczyliśmy naprzeciw siebie świetnie się bawiąc oraz korzystając z pięknej pogody. Po jakimś czasie postanowiliśmy jednak coś złapać... znaczy się tak, postanowiliśmy razem ale to ja musiałem stać i machać do ludzi kciukiem gdyż Nikola postanowiła, że ktoś to robić musi, ale niekoniecznie dwie osoby dzięki czemu ona może sobie poleżeć. Eh... to się nazywa współpraca. Tak czy inaczej czas mijał, a sympatyczni ludzie, którzy chcieli nas zabrać kierowali się w stronę, z której właśnie przybyliśmy. Po jakimś czasie w miejscu naszych polowań pojawił się inny autostopowicz, który uraczył nas dobrą radą byśmy udali się na południe miasta, tam jest drugi wjazd na autostradę i większa pewność, że ludzie jadą na południe. Tak więc nie czekając długo zabraliśmy nasze plecaki i udaliśmy się we wskazanym kierunku. Tu ponownie pojawia się osobnik, kórego mogę powiązać z aspektem pomagania. Idąc wzdłuż ronda zatrzymał swój samochód i jakby wiedząc gdzie zmierzamy zaoferował podwózkę do centrum miasta. Następnie tam pytając pewną parę o dalszą drogę, porozmawiali chwilę, pożegnali się, a mężczyzna zaproponował, że nas zawiezie pod sam wjazd na autostradę.
Ogólna dobroć czy to my po prostu jesteśmy dziećmi szczęścia?
Niezależnie od tego jaka jest odpowiedź, po raz kolejny naszą przeogromną radość coś zniszczyło w mgnieniu oka. Wjazd na autostradę od południowej strony Valance jakby specjalnie by nas pobić został tak przebudowany by autostopowicze nie mieli dostępu do wjeżdżających pod bramki samochodów. Zatem próbowaliśmy złapać coś kilka kroków przed ogrodzeniami gdzie niestety samochody jadą jeszcze z dość dużą prędkością co oznaczało, że musimy zmienić strategię. Dobrze by było gdybyśmy jakąkolwiek jeszcze posiadali. Przybici z pustką w głowach powróciliśmy do centrum, gdzie widząc jak czas ucieka, oczekiwaliśmy na cud. Gdy emocje opadły ponownie spoglądając na mapę podeszliśmy do działania. To był czas na zmianę. Wymiana kilku zdań, przeciągnięcie palcem po mapie i stop. Zarzuciliśmy plecaki by ponownie udać się w stronę, z której przybyliśmy. Z ciężarem na plecach choć swobodą dusz kierowaliśmy się w zupełnie innym kierunku do miejsca, którego jeszcze do tej chwili nie było w planach. Paryż.
    Ponownie muszę wrócić do zagadnienia pomocnych francuzów. Gdy doszliśmy na północną bramkę, nie zdążyliśmy zdjąć plecaków bym znów machał palcem licząc, że ktoś się zatrzyma. Uprzedził nas młody mężczyzna, który widocznie wyczuł po co zmierzamy na bramki (ciężko w sumie było się nie domyślić). Tym razem mimo prób komunikacji na łączonej linii francusko-angielskiej, dobry człowiek wysadził nas w dobrym miejscu - duża stacja Total w Lyon, na autostradzie z tablicą wskazującą, że jesteśmy usytuowani w stronę Paryża.
    Siedząc na piknikowym trawniku obserwowaliśmy zachód słońca nad autostradą. Myśli na temat dalszej podróży zostawiliśmy, by przywitać je następnego dnia. Rozmowy krążyły wokół zagadnień wolności i szczęścia. Czułem się niesamowicie wolny i szczęśliwy nie potrafiąc kompletnie ubrać moje odczucia w słowa. Słońce zaszło. Jego zachód zastąpiło podziwianie gwiazd. Leżąc na plecach w milczeniu Nikola włączyła muzykę z iPod'a idealnie trafiając. Utwory, które kolejno zakłócały swą trafnością ciszę, dawały wrażenie jakby zostały specjalnie stworzone dla nas, na tą właśnie konkretną chwilę. Leszek Kaźmierczak wysłowił się za nas.


' Ale szczęśliwy bo żyłem naprawdę ' (Eldo - Plaża)

    I przyszła noc i czas by gdzieś i jakoś zasnąć. Tego dnia mimo braku pola namiotowego ten aspekt nie stanowił żadnego problemu. Opuszczając stację, udaliśmy się kilkadziesiąt metrów w stronę lasu, rozbijając naszą rezydencję za płaszczem młodych drzew.
" Hej przygodo!" - jakby powiedział wiesz kto.

 Średnio zaspany ja i MOCNO zaspana Nikola - rezydencja w Lyon.

    Po późnym śniadaniu i opalanku na stacji postanowiliśmy, że jednak tego dnia dotrzemy do Paryża więc czas złapać jakaś ofiarę. Mój spryt i najzwyczajniejsze w życiu lenistwo nakazywało mi wysyłać Nikolę by podchodziła do ludzi, a nie ja. Argumentowałem to oczywistą dla mnie sprawą jaką jest to, że mężczyźni szybciej zareagują na prośbę kobiety, niż kolesia w brudnych air maxach i kolcu w uchu. Więc jak łowca wyszukiwałem młodych mężczyzn. Czasem dla rozrywki sobie potańczyłem przed stacją by Nikola mogła w tym momencie podbić do ludzi, którzy okazywali zainteresowanie. Takie spryciarze! Jeżeli istnieje kobiecy instynkt, to jakiś męski też musi istnieć. Tak czy inaczej ja taki posiadam, albo przynajmniej miałem szczęście wskazując Nikoli samochód, do którego koniecznie musi podejść. Takim oto instynktem i Nikoli zdolnościami (albo tylko tym drugim) byliśmy w trasie do Beaune. Tam po długim odpoczynku i próbach złapania czegoś, powoli zaczęła dopadać nas rezygnacja i chęć przenocowania na nowej stacji. Tym razem mój męski instynkt znów zadziałał.
- Zagadasz do jeszcze jednego kolesia, którego Ci wskaże. Jeśli on nas nie zabierze zostajemy na noc - powiedziałem do zrezygnowanej i zmęczonej już Nikoli.
Instynkt (czy coś tam) nie zawiódł. Jednak nie wyczuł, że w tym samochodzie są tylko dwa miejsca, dzięki czemu Niko witała Paryż jako bagaż. W podobny sposób go pożegnała bo kierowca nas poinformował, że nie do końca w Paryżu mieszka. Heh, chyba się przyzwyczailiśmy już do nagłych obrotów akcji, bo ten zbytnio nas nie poruszył. Dojechaliśmy do stacji kolejowej, kupiliśmy wino, bilety i w drogę na Paryż.
    Powtórzę się już kolejny raz, ale i tu trafiliśmy na ludzi, którzy pomóc nam chcieli bardziej niż tego oczekiwaliśmy, tłumacząc nam jak dojechać na "Camping de Paris". I znów problemy z językiem. Tak czy inaczej, mniej więcej wiedzieliśmy gdzie mamy wysiąść. Naszą rozmowę z pracownikami kolei usłyszał pewien mężczyzna, który zaraz po wejściu do pociągu nawiązał z nami dialog. Drugi raz w życiu miałem przyjemność rozmawiać z kimś z Ghany. Specyfiką tego kraju jest to, iż językiem narodowym jest język angielski. Sposób w jaki ten człowiek mówił był dla mnie niesamowity. Od początku rozmowy miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś kto posiada przeogromną wiedzę (nie wiem jak to opisać, to po prostu się czuje). Był bardzo zafascynowany naszą mapą oraz przebiegiem naszej podróży.
- Teraz Francja, Paryż, a następna podróż to Afryka - powiedział, a na jego twarzy widniał spokojny uśmiech. Wraz z Niko automatycznie spojrzeliśmy na siebie. Jakby zgadł... Podczas rozmowy kilka razy powtarzał, że spotkanie nas strasznie wpłynie na jego osobowość dodając mu wiary w marzenia i ludzi. To wydarzenie naładowało nasze życiowe baterie na maksa! To tak jakby jakiś Anioł Stróż przyszedł do nas i powiedział "Jesteście na dobrej drodze, drodze życiowej."
    Dojechaliśmy do Paryża. Przesiadka w metro, następnie bus na paryski camping. By pomóc nam się dostać na pole namiotowe los także zesłał nam niesamowitych ludzi, którzy widząc, że nie mamy biletów na bus, oddali nam swoje. Pierwsza spokojna noc. 
Muzyka, wino, gwiazdy, wolność.
    Wtorek był pierwszym i jedynym dniem "nie w biegu". Pozostawiliśmy nasz bagaż na terenie campingu i swobodnie, bez ciężaru na plecach ani ciężaru presji w głowach udaliśmy się zakochać się w Paryżu. Odpuściliśmy sobie wszelkie środki komunikacji miejskiej by pieszo krocząc odkrywać kawałek po kawałku to niesamowite miejsce. Pierwszym punktem, który chcieliśmy bankowo zobaczyć, odwiedzić, zwiedzić był... sklep spożywczy :-). Po zrobieniu małych zakupów zbliżaliśmy się coraz bardziej do konstrukcji, która pojawia się w głowach pewnie większości ludzi na ziemi, którzy słyszą słowo Paryż (oczywiście w swoim rodowitym języku to usłyszy). Tak więc zmierzając ulicą Victora Hugo i poprzednio pewnie innymi ciekawymi, których nazwy zignorowałem, dotarliśmy do pierwszego przystanku na drodze do wieży. Łuk Triumfalny.

darmowy hosting obrazków

    Nie oczekujcie tutaj żadnej historycznej wzmianki o tym miejscu. Jeżeli nie jesteście mieszkańcami Paryża i nie przejeżdżacie przez rondo przy łuku często to z pewnością Wasz pierwszy przejazd (niezależnie czy wyjdziecie otłuczeni czy nie) będzie Waszą własną wzmianką historyczną, gdy będzie o tym opowiadać dalej. Podobno średnio co 8 minut dochodzi tam do jakiejś stłuczki. Takie słuchy chodzą. My tam byliśmy ok 15 nic nie uderzyło. Może ktoś się zapomniał i nie uderzył, i kolejka minęła. Nie wiem. Tak czy inaczej Łuk zaliczony (pisząc te słowa przypomniał mi się egzamin na prawo jazdy). Z torbą pełną śniadania i fascynacją na twarzach udaliśmy się tam gdzie dotrzeć zamierzaliśmy. Wzdłuż ulicy Kleber, dotarliśmy do Placu Trocadero i tu już niezasłonięta żadnym budynkiem, drzewem czy czymkolwiek, wyrosła nam wieża. Nie opuszczając Trocadero, usiedliśmy na schodkach popijaliśmy kawę. Zakupiłem ją w budce z szybkim żarciem na placu i porozumiewając się ze sprzedawcą po angielsku poprosiłem dwie duże kawy. Francuzi chyba szanują tylko małe espresso gdyż drugi ze sprzedawców zaczął po francusku mówić do pierwszego o mnie, że nie jestem kolejną osobą, która nauczyła się po amerykańsku pić kawę (cokolwiek to znaczy). Na nieszczęście szydzącego język francuski może moim ulubionym nie jest ale to nie oznacza, że go nie rozumiem. Tak więc zapłaciłem za dwie duże kawy, odebrałem je i zanim zakończyłem tą relację, krótkim "au revoir", dodałem, że duża kawa jest lepsza. Mam nadzieje, że to zawstydziło szydercę.
    Popijając kawę po "amerykańsku" jarałem się jak dziecko tym gdzie jestem i co widzę. Mnóstwo ludzi z różnych zakątków świata, na boku młodzi bboys, których po wyglądzie i posturze oceniam na 9-12 lat, trenowali bawiąc się do muzyki. Poziom niżej grupka młodych ambitnych na deskach i rolkach ustawiała przeszkody. A zaraz za nimi fontanna! I mnóstwo ludzi siedzących wokół i mnóstwo ludzi kąpiących się w niej. Niesamowitość!

darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków

I przyszedł czas na najlepsze. Koc, śniadanie, muzyka, Słońce, czerwone wino i ogromna wieża Eiffela na wprost nas.


    I tak przez kilka godzin. Błogo, zapominając całkowicie o całej masie spraw życia codziennego. Tylko tu i teraz. Tylko my, Paryż i szczęście, którego nie czułem nigdy wcześniej. Kilka godzin obfitych rozmów wymieszanych z ciszą refleksji i relaksu.
Jak to opisać?
To miłość. Miłość do życia.

darmowy hosting obrazków
Mądre hasło nad Sekwaną.
darmowy hosting obrazków
Niko nad Sekwaną.


    Powolnym krokiem (czyt. zmęczeni odpoczynkiem), zmierzaliśmy do naszego drugiego celu zaplanowanego na ten dzień. Idąc wzdłuż Sekwany odbiliśmy na Avenue des Champs-Élysées, czyli paryskie Pola Elizejskie. Tą że ulicą dotarliśmy do następnego niesamowitego miejsca, które odebrało nam mowę - Place de la Concorde. Mimo, że najbardziej popularnym elementem jest tam pomnik Ludwika XV, to naszą uwagę przykuł mistyczny, egipski obelisk ustawiony w samym centrum placu. Siadając na krzesełkach w Ogrodach Tuilerie obserwowaliśmy jeden z piękniejszych zachodów Słońca w życiu (przynajmniej moim).

darmowy hosting obrazków

    Chętnie bym się rozpisał na temat wszystkich uczuć i myśli jakie towarzyszyły mi podczas całej podróży, ale nie potrafię. Przepraszam.
    A drugi cel coraz bliżej nas! Aż w końcu dotarliśmy! Czekając aż się ściemni, nadal podziwialiśmy zachodzące Słońce, tylko już z dalszej perspektywy. Zaszło. Specyficzne budowla rozbłysnęła od świateł.
darmowy hosting obrazków

    Siedząc obok niej po raz kolejny milcząc, wsłuchiwaliśmy się w rytm bijącego serca Paryża, które dodatkowo wzbogacił uczuciem, ukrywający się gdzieś we wnęce budynku grajek.
Milczenie, my, Paryż i dźwięk wydobywający się z saksofonu.
Szczęście?
Żeby tylko.
   Powrót na camping. Szaleńczy bieg, my kontra czas i bus na pole namiotowe.
Gwiazdy, rozmowy, wino, muzyka.


   Następnego dnia z rana przyszedł czas by się zbierać w drogę powrotną. I tu pojawiły się schody a.k.a. namówić Nikole by wstała... eh. Próbowałem różnych sposobów. Od rzucania w nią butami, pryskania do namiotu spray'u na komary (okropny smród) przez zabranie wszystkiego z namiotu wraz ze śpiworami, aż do najskuteczniejszej techniki motywacyjnej jaką było po prostu złożenie na niej namiotu. Udało się! Można było uciekać z centrum na przedmieścia by stamtąd lecieć w stronię Niemiec. Trochę nam zajęło złapanie kogoś na stacji benzynowej. Nikola wyruszyła na samotne polowanie na kierowców TIR'ów i tak po chwili mieliśmy pewne dwa, z których jeden leciał z rana na Niemcy lub Czechy, drugi na Szwajcarię. Naszym łapaniem stopa zainteresowała się nawet serdeczna Policja. Szkoda, że jechali w drugą stronę, bo rozbawieni funkcjonariusze wyglądali na chętnych nas przewieźć. Po chwili pojawił się kolejny wspaniały człowiek, tym razem z Polski, oferujący podwózkę. Nie zastanawiając się długo wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy. Eh... cóż to za przygoda gdy wszystko zaczyna cały czas układać się zbyt łatwo? Po chwili jazdy po autostradzie nasz nowy przewoźnik zjechał. Spojrzałem na GPS by dostrzec nazwę miejscowości i odnaleźć odległość, która dzieliła nas od niej na mapie. W tym momencie się okazało, że człowiek wspaniały ma jedną dosyć istotną wadę. JEST NIEOGARNIĘTY! Jadąc po coraz większych prowincjach zamiast na wschód kierowaliśmy się na południe Francji... dobry wieczór Orleans. Niestety drogi, którymi się poruszał człowiek wspaniały nie dawały nam żadnej możliwości by wysiąść i próbować łapać coś innego. By zarobić więcej musiał ograniczać takie wydatki jak płatne autostrady - jupi, nasze szczęście. Załamani, z pustką w głowie, w milczeniu siedzieliśmy w samochodzie widząc jak powrót do domy zaczyna być nowego rodzaju przygodą. Gdy dojechaliśmy do celu (nie naszego) po chwili pogodziliśmy się z sytuacją, ponownie opanowując emocje. Zrezygnowaliśmy z oferty nocowania w łóżku nad kabiną kierowcy by na noc rozłożyć śpiwory w części towarowej busa. " Hej przygodo! " - Tak wiem, że wiecie.
W czwartek po tułaczkach z człowiekiem, który był jak pechowy amulet, którego nie mogliśmy się pozbyć, w końcu nam się udało! Może nie w Polsce, nie w Niemczech, ani nie na wschodniej drodze w te miejsca ale udało! Gdzie? Lyon powitał łowców marzeń po raz trzeci. Wykorzystując spryt i troszkę psychologii, wymusiliśmy na naszym kierowcy by jednak wjechał na autostradę i nas wyrzucił na stacji paliw. Szczęście? Pech? Przeznaczenie? Jak nazwać fakt, że pierwszą stacją na jaką trafiliśmy była właśnie ta, za którą robiliśmy namiot kilka dni wcześniej? Sam to nazwij.
    Będąc w kontakcie z chłopakami, którzy zdobyli Mont Blanc, ugadaliśmy się, że możemy się z nimi zabrać do Polski. Jedyny warunek to to, że trafimy sami do Genewy. 150 km na dwa samochody, które pod presją czasu i niesamowitej okazji ogarnęliśmy niewiarygodnie prędko. Wsiadając do bordowej Skody poczuliśmy się jak w domu. Szaleństwo!

darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków

   W Polsce niesamowici ludzie wysadzili nas w Poznaniu skąd pojechaliśmy jeszcze na chwilę do mojego rodzinnego miasteczka.
Noc, jezioro, gwiazdy, muzyka.


Mapa podróży jako najważniejsza fizyczna pamiątka, artefakt.

darmowy hosting obrazków


Z powrotem do Gdańska łącznie zrobione ok 5000 kilometrów.
5000 kilometrów pełnych przygód, niesamowitych ludzi, emocjonalnych wzlotów i upadków, niepewności, posiłków jedzonych na stacjach paliw i chodnikach.
5000 kilometrów przejechane by poczuć jak smakuje wolność. Wolność osobista.
5000 kilometrów, które śmiało mogę uznać za najpiękniejsze chwile w moim życiu.
5000 kilometrów pełnych refleksji i trudnych rozmów.
5000 kilometrów, które mimo, iż cel zmieniał się kilkukrotnie nie oznaczają, że nie osiągnęliśmy własnego i coś się nie udało.
5000 kilometrów, które pokazały nam, a może pokażą i Tobie, że warto się odważyć spełniać swoje marzenia.
5000 kilometrów by poczuć prawdziwe szczęście i miłość do życia, której nie czułem tak bardzo jak teraz.
5000 kilometrów po zmianę.
5000 kilometrów i wiesz co? DEFTO!




A tak po za tym, tego opisać i tak się nie da.
Kuki.


wtorek, 12 czerwca 2012

Moim okiem na: Hero's Journey | 3-10.06 | Castalone, Włochy


darmowy hosting obrazków



Hero’s Journey. 
Sam czytając tą nazwę po raz pierwszy i opis całego tego treningu, tak naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać. Opis wydawał się być ciekawym, intrygującym, a zarazem zbyt ogólnym by zdradzić cokolwiek. Lecz zdecydowałem się i jak dowiedziałem się podczas pierwszych zajęć treningowych, był to pierwszy krok całego procesu jakim jest konfrontacja z nieznanym.

darmowy hosting obrazków

   Podróż na trening rozpoczęła się już w sobotę gdy po spędzeniu ośmiu godzin na uczelni, napisaniu dwóch kolokwium oraz przedstawieniu prezentacji, zdążyłem się dopakować i czasu zostało tylko na szybki odgrzewany obiad i drogę na Dworzec Główny. Pierwszy cel – dostać się do Poznania. Do tego punktu dotarłem z lekkim opóźnieniem planowym, a byłoby większe względem całego wyjazdu gdyby nie obudziły mnie samoczynnie otwierające się drzwi od przedziału podczas hamowania na stacji Poznań Główny. Idealny przykład, że to co głównie przeszkadza i irytuje potrafi czasem się przydać, i to w dość nietypowy sposób. Tak czy inaczej zaraz po wysiadce udałem się na lotnisko gdzie zaliczyłem pierwsze „poważne” spanie w postaci 3 godzin snu. Odprawa. Szybki lot. Buongiorno Bologna !
   To moja pierwsza wizyta w Italii więc podróż była pełna ekscytacji. Bolonię szybko pożegnaliśmy uciekając pociągiem do Parmy – miejsca docelowego, w którym mieliśmy spotkać się z resztą uczestników treningów z innych krajów. W Parmie byliśmy kilka godzin przed resztą co pozwoliło mi pozwiedzać to miasto i się w nim zakochać. Niesamowite !

darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków
darmowy hosting obrazków


   Po za tym ten czas pozwolił mi sprawdzić smak kebabu w tej części świata, co jest już jedną z moich tradycji w każdym nowym miejscu, które odwiedzam. A no i oczywiście nie zjeść pizzy we Włoszech ?! Tego bym sobie długo nie wybaczył  J . Ok. koniec o priorytetach, więcej o Hero’s Journey. Czym w ogóle to jest? Opis mówi:


Hero´s journey is a training methodology delivered by Adventure Life to young people and youth mentors. The Hero´s journey training is a set of techniques and approaches focusing  on personal gift and personal life-vision of the trainees.
There are two parts within everyone: the Hero and the Demon, which need to be integrated within in order to find suitable individual vision for one´s own life.
Only people aware of their own gifts and visions are able to see and to promote them in the others.  
„The Hero's journey lives by the idea, that people follow their call, no matter how many difficulties there are. The difficulties turn to become strength for the own path.“ (Paul Rebillot)
„Hero“ dares to do adventurous things in order to bring new impulses into own life. The Hero part has motivation to bring to the community the unique abilities of each one of us. There is also a „Demon of resistance“, whose function is to sustain stability and security. One has to meet them in order to find suitable individual vision for one´s own life.
Young people want to learn, who they are and what meaningful tasks they are able to do in this world. Nobody else is able to answer this question to them, they have to find their answers by themselves. The Hero´s journey methodology is helpful to do this and provide them with an abundance of clues, to develop projects out of these insights.
The participating youth workers firstly reflect on their work with youngsters and share their experiences with others in the beginning of the training. The main part of the TC is dedicated to experiencing the Hero´s journey methodology to obtain needed personal experience with the techniques for youth mentoring. After the „journey“ they receive further theoretical input from the trainers on how to use the techniques with people in crisis.


    Tak więc o godzinie 15 w barze „Europa” w Parmie, spotkaliśmy się z uczestnikami, którzy przybyli z Czech, Słowacji, Austrii oraz innych zakątków Włoch, jak i z organizatorami, którzy zabrali nas na wiejskie prowincje Parmy, gdzie odbyć miał się cały trening. Miejsce samo w sobie po za tym, że oddalone od czegokolwiek, bardzo sympatyczne i klimatyczne. Do godziny 19 mieliśmy czas wolny, który został wykorzystany na zapoznanie się z innymi lub sen. Po obiedzie (priorytety) odbyło się pierwsze spotkanie, zapoznawcze, podczas którego mieliśmy możliwość poczuć to o czym mówią media ostatnio czyli trzęsienie ziemi. Na szczęście dla wszystkich było niegroźne, aczkolwiek odczuwalne na tyle bym poczuł ekscytację. Reszta wieczoru to wymiana poglądów, tradycji i nawyków kulturowych co także mnie fascynuje niesamowicie. I zobaczyć świetliki też jest fajnie.
Poniedziałek – pierwszy prawidłowy dzień treningu rozpoczęliśmy od przedstawienia sobie zasad przechodząc do właściwej formy zajęć. Zajęcia składają się z kilku poziomów:
  1. Poziom rytualny – m.in. medytacja
  2. Poziom dramatyczny – m.in. specyficzne zajęcia teatralne, skupiające się na ekspresji emocjonalnej naszego ciała
  3. „Fools dance” – skupienie się na duszy oraz ciele jednocześnie.
  4. Poziom biograficzny – odnoszący się do naszych własnych przeżyć i doświadczeń
  5. „Food for the brain” – poziom podczas, którego wymieniamy się doświadczeniami z innymi uczestnikami zajęć.

darmowy hosting obrazków

    Czytelnik śledząc ten opis może wyciągnąć wnioski, że jest to coś śmiesznego lub zadać pytanie „a co to w ogóle daje?” Z pewnością moje dodatkowe wywody mające na celu przekonywanie na siłe takiego podejścia nie zmienią ale tak jak z wieloma sprawami w życiu trzeba je po prostu przeżyć, aby mówić coś o zrozumieniu. Zdjęć z treningów niestety nie posiadam gdyż jedną z zasad jest brak jakiejkolwiek rejestracji przebiegu treningu.
    Wieczorem po pierwszych zajęciach, gdy wszyscy zajęli się sobą udałem się na salę zajęć odbyć trening lecz tym razem ten własny. Był to pierwszy raz gdy do treningu podszedłem zupełnie inaczej. Zajęcia udzieliły mi się bardziej niż przypuszczałem budując w mojej głowie nową jakość możliwości, poruszając całą masę przeplatających się ze sobą emocji. Przypomniałem sobie o czym marzyłem i stawiałem jako główny punkt jeszcze półtora roku temu. To powróciło ponownie stając się przodującym aspektem mojego życia wnosząc tym razem swoją moc także w taniec. Pierwszy dzień minął – odnalazłem swojego bohatera.
   Wtorkowy poranek rozpoczął się od przygotowania śniadania – taki podział obowiązków, w którym każdy jest zobowiązany do tego raz w ciągu pobytu w Castalone. Po śniadaniu małe pobudzenie umysłu w postaci treningu i ponownie dzień pełen zajęć. W trakcie drugiego dnia przez długi czas byłem w znacznym stopniu zdystansowany do jego programu lecz praca w parach z ludźmi, z którymi wcześniej się nie współpracowało i odnalezienie własnego punktu pobudzającego emocje dzięki nim pozwoliło mi oswoić się z programem i zaangażować w pełni. Drugi dzień zupełnie inny od pierwszego wyzwolił mnóstwo negatywnych emocji. Negatywnych ale kontrolowanych. Kolejny „mocny” dzień, zakończony taneczną ekspresją emocji, winem i pisaniem wierszy przy świetle płomieni wydobywających się z ogniska.
   Zaczynając następny poranek od kubka kawy czułem, że poprzednie dni miały dosyć mocny emocjonalny impuls lecz środa będzie dniem spokojnym. Ponadto to uczucie wzmacniało zmęczenie – wynik połączenia częstych treningów i krótkich nocy. Do godzin popołudniowych moje wewnętrzne oczekiwania się sprawdziły (samospełniająca się przepowiednia) lecz przyszedł czas na kolejny krok programu i kolejne zadanie. Dobierając się w grupy stworzone z 3 osób otrzymaliśmy zadanie by przedstawić dramat każdego członka grupy – w tym miejscu może to wydać się niezrozumiałe lub interpretowane na wiele sposób ale to zadanie miało całą strukturę. Na początek należało wybrać, kto pierwszy będzie aktorem własnego dramatu, na co w mojej grupie długo czekać nie trzeba było gdyż sam zgłosiłem chęć zrobienia tego jako pierwszy. Drugie zadanie to wybrać osobę, która będzie mnie instruowała oraz osobę, która będzie w kimś w rodzaju dublera. I w tym miejscu obraz zanika gdyż moje oczy od tego punku do końca grania są zasłonięte opaską. Początkowo proste zadanie przeobraziło się w kilkugodzinną walkę mnie z samym sobą. Ilość emocji, które jedne po drugich walczyły wewnątrz mnie była ogromna. W końcu dzięki ogromnemu wsparciu jakie odczuwałem ze strony członków mojej grupy, wyczerpany, znalazłem punkt spójny wewnętrznego dramatu (cały czas zdaje sobie sprawę, że jest to niejasne lecz ciężko jest to tak po prostu opisać).
    Czwartek miał szczególne znaczenie dla mnie osobiście, możliwe, że dla całego procesu także. Różnica tutaj polega na tym, że dla mnie w tym momencie program hero’s journey skończył swoją emocjonalną egzystencję. W trakcie czwartkowych zajęć należało dobrać się w pary tym razem, nie trójki co pozwoliło mi być w parze tylko z jedną osobą z grupy, z którą bardzo się zżyłem emocjonalnie. W tym miejscu zacznę pisać o rzeczach, które sam czytając potraktowałbym jako za przeproszeniem „pierdolenie głupot”. Zadanie polegało na oddychaniu. Wydaje się niczym skomplikowanym. Jedna osoba leży na materacu z zasłoniętymi oczami, druga jako partner po prostu wspiera osobę aktualnie aktywną. Gdy już sobie leżysz wygodnie musisz odnaleźć i uregulować własny rytm oddychania. Różnicą w tym wypadku jest to, że oddychasz tylko i wyłącznie buzią, co tak owszem, sprawia, że powietrze nie jest filtrowane i wdychasz większą ilość toksyn. Zadanie trwa… nie wiem ile, coś w okolicach 30 minut do godziny – gdy nie skupiasz się na czasie, a na działaniu czas płynie szybko. Oddychasz i oddychasz. Zaczynasz słyszeć muzykę, która naturalnie zaczyna wpływać na tempo Twojego oddechu. Następnie do akcji wkracza trener, który wprowadza Cię w stan skupienia się na Twoich własnych, indywidualnych lękach. To co działo się z moim ciałem i mózgiem w trakcie tego zadania jest nie do opisania. Czułem się okropnie, nie mogąc zapanować nad emocjami. Najgorsze jest to, że w momencie gdy trenerzy wyprowadzali nas z tego stanu, wprowadzając w pozytywny nastrój za pomocą słów oraz odpowiedniej muzyki (która muszę przyznać była niesamowita), ja utknąłem. Wiele osób czuło ulgę, szczęście, sukces. Ja natomiast czułem jakby ktoś wbił mi nóż w serce i trzymając za rękojeść, obracał nim powoli, zadając coraz więcej bólu. Nie rozumiałem tego zupełnie i czułem, że potrzebuję pomocy. Niestety (damn.. kolejne już) gdy idąc za potrzebą konsultacji sytuacji z trenerami spotkałem się z ignorancją i nie poczuwaniem odpowiedzialności za efekt, lekko się podirytowałem oraz kolejny raz w życiu utwierdziłem w przekonaniu, że autorytety to specyficzny rodzaj gówna społecznego. Dobrze, że ten cały program składa się z wielu uczestników, dzięki czemu moja mała własna grupa okazała się czymś bardziej kompetentnym niż ludzie, którzy powinni.
   Miło było w piątek podczas treningów zobaczyć ludzi szczęśliwych, że pokonali coś złego w sobie, wzmacniając tym samym swoją osobowość o nowe doświadczenia oraz nowy kierunek do działania. Lekko słabym akcentem tego wszystkiego jest to, że sam owszem jestem bogatszy o nowe doświadczenia, ale nic po za tym. No może jeszcze pewien negatywny rodzaj emocji, które ktoś sprowokował do działania ale olał fakt, że sam nie jestem w stanie tego pozamykać bezpiecznie. Z taką właśnie pozostałością wyjechałbym z Casaltone gdyby nie moja niesamowita austryjacko-szwajcarsko-serbisjko-polska grupa, czyli 3 osoby które w szybkim czasie pomogły mi zrozumieć znaczenie całego treningu dla mnie (to niesamowite ile może zauważyć obserwator, niepowiązany emocjonalnie z daną sytuacją) Tak więc zmieniłem moje negatywne nastawienie, a po treningu trzeba było troszkę się zabawić gdyż była to moja ostatnia noc w tym miejscu.
   Nadszedł czas na ostatni dzień treningu i ostatnie grupowe zaangażowania w działanie. Tym razem w grupach językowych, przygotowywaliśmy pewnego rodzaju przedstawienia powiązane z historią każdego z krajów uczestniczących w Hero’s Journey. Nasze polskie przedstawienie poruszyło znaczną część oglądających doprowadzając ich do łez (i nie to nie były łzy śmiechu). Następnie kilka własnych przemyśleń odnośnie programu i metod przedyskutowanych publicznie i zakończenie.
Metody, które zostały użyte w trakcie całego programu HJ to m.in.: medytacja, praca na symbolach, zajęcia teatralne, psychologia gestalt, dynamika grupowa, rytuały, „Holotropic breathing” i inne.

darmowy hosting obrazków

   Czas by się spakować, spędzić ostatnie chwile z tymi, z którymi chciałbym móc spędzać czas tak o w życiu codziennym, smutny moment pożegnania i wyjazd. Bardzo poruszyło mnie to w jak serdeczny sposób zostałem pożegnany przez resztę uczestników, nie mówiąc już o mojej najbliższej sercu grupie, która łez w tym momencie nie mogła powstrzymać. Szaleństwo! Polską grupą wyjechaliśmy z Castalone do Parmy. Tam wsiedliśmy w pociąg i wyruszyliśmy do Bolonii – ostatniego włoskiego przystanku. Zanim udaliśmy się na lotnisko zwiedziliśmy miasto nocą, zatrzymując się następnie w jakimś pubie w centrum. Italia jest niesamowita. Ma niepowtarzalny klimat.

darmowy hosting obrazków

   Przygoda - to słowo idealnie pasuje by podsumować cały mój pobyt w Italii. Dodając do tego nowopoznanych niesamowitych ludzi, nową metodologię pomagania innym w chwilach kryzysów emocjonalnych, zapach włoskiego powietrza, wino pite po północy w świetle księżyca oraz dźwięku bębnów, dużo śmiechu, łez i różnych narodowości z różnymi tradycjami jak i określonymi systemami zachowań w różnych sytuacjach, sprawia, że moja pierwsza wizyta we Włoszech bez wątpienia zostawiła swój tatuaż na moim sercu.

Kuki.