Plecak, mapa i szczęście.
- Jest słabo - powiedziała Nikola siedząc obok mnie na krawężniku przed stacją paliw w Kołbaskowie. Była mniej więcej godzina 00:30 i krawężnik od ok. 20 minut był naszym punktem zaczepienia. To już drugi raz gdy odczuwaliśmy, że jest słabo. A przecież to dopiero początek. Pierwsze osłabienie przybyło wraz z naszym przybyciem pociągiem do Szczecina, gdzie przesiedliśmy się do autobusu miejskiego, który planowo miał nas zawieść do Kołbaskowa. Planowo dla nas, bo plan jazdy tej linii o tej porze skończył się w Przecławiu, z którego pokonaliśmy pierwsze kilometry pieszą wędrówką w stronę przejścia granicznego.
- Jest słabo - powiedziała Nikola siedząc obok mnie na krawężniku przed stacją paliw w Kołbaskowie, widząc jak w tym samym czasie entuzjazm ucieka nie tylko od niej.
- Przepraszam, jadą może panowie w stronę przejścia granicznego? Potrzebujemy się tam dostać - zapytała dwóch mężczyzn kierujących się do kasy na stacji, w celu zapłacenia za paliwo.
- Cześć. Jasne, możecie się z nami zabrać w tamtą stronę - odpowiedział jeden z nich obserwując w tym samym czasie jak twarze zapakowanych w plecaki podróżników, automatycznie rozpromieniają się. - A gdzie jedziecie dalej ?
- Berlin. A stamtąd do Frankfurtu.
- Jeśli chcecie i tam możecie się z nami zabrać - odpowiedział przeczuwając, że zaraz będzie obserwatorem wybuchu euforii.
Słabo?
To słowo zostało wycięte ze słownika przynajmniej na najbliższe kilkanaście godzin. Po wyruszeniu ze stacji paliw w Kołbaskowie okazało się, że Frankfurt będzie jedynie kolejnym mijanym miastem na drodze po przygodę...
Niedziela, 17 czerwca.
Po moim powrocie z kursu Hero's Journey w Castalone, we Włoszech umówiliśmy się z Nikolą na wspólne śniadanie bym podzielił się z nią moimi przeżyciami z Włoch oraz by pouczyć się wspólnie psychologii społecznej do zbliżającego się kolokwium. Z racji, że we Włoszech prawie do każdego posiłku towarzyszyła mi lampka wina tak i podczas zakupów śniadaniowych zakupiliśmy butelkę czerwonego trunku bym chociaż w lekkim stopniu zbliżył się do klimatu, który chciałbym oddać w słowach. Moje relacjonowanie przeniosło się na temat podróżowania i Europy.
- Postanowiłam sobie, że w te wakacje pojadę do Hiszpanii i zrobię to chociażbym miała jechać na stopa. Moim marzeniem jest zobaczyć Hiszpana siedzącego sobie na ławce i grającego na gitarze oraz ludzi tańczących Flamenco.
- I sama byś tak cisnęła na stopa? - Zapytałem, oczywiście łapiąc się najbardziej ciekawego dla mnie wątku z całej tej wypowiedzi.
- Nie no muszę ogarnąć kogoś jeszcze, takiego drugiego wariata jak ja, który będzie chciał tam pojechać ze mną.
- Ok. To jedziemy
Następnie włączając z iPod'a utwór Defto Jamala zaczęliśmy planować i fantazjować na temat wyjazdu oraz wszystkiego z nim związanego. Decyzja zapadła. Zaangażowaliśmy się w to zbyt mocno by sobie odpuścić. Zaplanowaliśmy wyjazd na 20 czerwca i w sumie data była jedną z nielicznych spraw, które zostały zaplanowane.
Przyszedł czas by spełniać marzenia.
- Ok. To o 16 się zbieramy tu - powiedział kierowca bordowej Skody, którą zaczęliśmy naszą przygodę jako autostopowicze. Jeszcze dzień wcześniej nie przypuszczałbym, że będę miał okazję podziwiać Mont Blanc z tak bliskiej odległości, krocząc po uliczkach przeuroczego Chamonix. Po 16 zostaliśmy podrzuceni do najbliższej stacji paliw pozwalającej nam udać się wgłąb Francji, rozstając się z tymi dwoma sympatycznymi mężczyznami, których celem było zdobycie szczytu góry, którą mieliśmy okazję podziwiać i jeść śniadanie rozkoszując się tym obrazem. Kolejny przystanek mała miejscowość La Rosche coś tam, a następnie Annecy.
Dostając informację o położeniu pola namiotowego udaliśmy się do wyznaczonego miejsca krocząc po zatłoczonych wąskich kamiennych uliczkach, na których w ten dzień odbywał się jakiegoś rodzaju festiwal kulturowy, a wśród jego elementów Flamenco... Oczy Nikoli automatycznie zamieniły się w dwie świeczki przedzierające się przez tłum by być jak najbliżej spełnienia swych marzeń. Był to jeden z najlepszych tancerzy jakichkolwiek widziałem. Bez kontrolowania emocji, mimiki. To emocje pociągały za sznurki, prowadząc jego ciało według odczuć sprowokowanych przez muzykę. To nie mógł być przypadek. To tak jakby jakaś moc chciała nam wynagrodzić obrót sytuacji kolejnych dni...
Fascynacja miejscem jak i całą sytuacją pozbawiła nas mowy na długi czas. Pierwszy raz w życiu czułem szczęście i spokój, którego nie byłem i nadal nie jestem w stanie ubrać w słowa. Magiczny nastrój jednak nie trwał długo. Po przemierzeniu około 2 kilometrów dostaliśmy się na pole namiotowe by na wstępnie dowiedzieć się, że bez rezerwacji nas nie przyjmą. Kolejna fala radości została zamieniona w konflikt wewnętrzny, który można opisać prostym zdaniem "jest słabo". Z racji, że było to jedyne pole namiotowe w Annecy wybór nocowania zależał już tylko i wyłącznie od naszej wyobraźni. Powróciliśmy nad jezioro.
Tu otworzyliśmy wino, które dostaliśmy w prezencie od ludzi, którzy dowieźli nas do La Rosche. Po jakimś czasie gdy negatywne emocje opadły, a mózg uspokoił się, znaleźliśmy w parku sympatyczne drzewo, pod którym rozłożyliśmy nasze śpiwory. Zadowoleni z siebie, pomysłu i na nowo z całej tej przygody położyliśmy się myślami będąc już w krainie snów.
Wybiła godzina 3 w nocy. Ciszę przerwał dość specyficzny dźwięk. Nagle ten sam dźwięk zaczął dochodzić od drugiej strony.
- Ej musimy się stąd zbierać! Szybko! - powiedziałem szybko i nerwowo, zrywając się na nogi. Nikola nie rozumiała do momentu gdy nie wskazałem jej na zraszacze podlewające trawnik w parku. Krótka chwila i nasza "sypialnia" posłużyła by nam także jako prysznic. "Hej przygodo!" - jakby powiedziała to Niko ;-) . Mieliśmy już dosyć tych wszystkich zmian akcji by ta popsuła nam humor. Przenieśliśmy się na ławkę nad jeziorem gdzie po chwili owinięty w śpiwór zasnąłem.
Następnego dnia o poranku udaliśmy się w dalszą podróż. Na bramkach wjazdowych na autostradę długo nie musieliśmy czekać na kolejnego człowieka, który będzie chętny zabrać dwa dzieciaki i tym samym pomóc im spełnić marzenia. Człowiek ten był bardzo specyficzny. Do złudzenia przypominał wyglądem jak i zachowaniem Charlie'go z serialu Californication. Początkowo mieliśmy z nim zabrać się do Lyon, ale po drodze zdradził nam, że jest pokłócony ze swoją dziewczyną (która z resztą nie rozumiejąc angielskiego siedziała obok), dlatego zostawi ją w Lyon, a nas podrzuci jeszcze z 80 km. I tak też się stało. Sunąc po drodze w nowiusieńkim Fordzie Fokusie, zapytałem czemu poświęca swój czas i w sumie pieniądze za paliwo by nam pomóc. Gdyby przetłumaczyć to na język polski brzmiałoby to mniej więcej tak:
- Wiesz, podczas weekendu nieźle odwaliłem i moja dziewczyna jest na mnie wściekła. A gdy ona się wścieka i krzyczy to rzuca we mnie wszystkim co znajdzie pod ręką. Taniej jest Was zawieść niż płacić za to co by się potłukło.
Podczas opowiadania o tym uśmiech ani na trochę nie schodził z twarzy naszej francuskiej wersji Charlie'go. Po trasie pełnej humoru wysiedliśmy na kolejnych bramkach wjazdowych na autostradę coraz bardziej zbliżając się do południa Francji.
Wyjazd ten oraz niezliczone ilości osób, które zaczepiliśmy w jakiejś sprawie pozwala mi zbudować dwa własne stereotypy na temat społeczności we Francji. Pierwszym z nich jest to, że często ciężko znaleźć kogoś kto mieszka we Francji i włada językiem angielskim. Mógłbym się na to skarżyć ale czemu miałbym, skoro w Polsce przechodnie, starsi, sprzedawcy w sklepach i policja też pewnie w dużym stopniu po za wyrazami "yes", "no" i "fuck" wiele więcej powiedzieć nie potrafi. Drugi punkt moich odczuć odnośnie mieszkańców Francji to to, iż są to bardzo życzliwi ludzie, ofiarujący swoją pomoc (przynajmniej w większości ci, na których my trafiliśmy w ciągu naszej podróży).
Opisane wyżej punkty idealnie odnoszą się do sylwetki człowieka, który jako następny zabrał nas na południe. Niestety jego potakujące kiwanie głową, gdy mówiłem by nas wysadził na stacji paliw zanim zjedzie z autostrady wcale nie oznaczało, że rozumie co do niego mówię. Takim oto sposobem wylądowaliśmy w Valance. Wysiadając od razu za bramkami, pełni entuzjazmu (wtedy jeszcze) zdjęliśmy plecaki i rozstawiając się po dwóch stronach bramek rozpoczęliśmy dalszą przygodę w sposób nam bardzo bliski, czyli taneczny. Nie śpiesząc się nigdzie tańczyliśmy naprzeciw siebie świetnie się bawiąc oraz korzystając z pięknej pogody. Po jakimś czasie postanowiliśmy jednak coś złapać... znaczy się tak, postanowiliśmy razem ale to ja musiałem stać i machać do ludzi kciukiem gdyż Nikola postanowiła, że ktoś to robić musi, ale niekoniecznie dwie osoby dzięki czemu ona może sobie poleżeć. Eh... to się nazywa współpraca. Tak czy inaczej czas mijał, a sympatyczni ludzie, którzy chcieli nas zabrać kierowali się w stronę, z której właśnie przybyliśmy. Po jakimś czasie w miejscu naszych polowań pojawił się inny autostopowicz, który uraczył nas dobrą radą byśmy udali się na południe miasta, tam jest drugi wjazd na autostradę i większa pewność, że ludzie jadą na południe. Tak więc nie czekając długo zabraliśmy nasze plecaki i udaliśmy się we wskazanym kierunku. Tu ponownie pojawia się osobnik, kórego mogę powiązać z aspektem pomagania. Idąc wzdłuż ronda zatrzymał swój samochód i jakby wiedząc gdzie zmierzamy zaoferował podwózkę do centrum miasta. Następnie tam pytając pewną parę o dalszą drogę, porozmawiali chwilę, pożegnali się, a mężczyzna zaproponował, że nas zawiezie pod sam wjazd na autostradę.
Ogólna dobroć czy to my po prostu jesteśmy dziećmi szczęścia?
Niezależnie od tego jaka jest odpowiedź, po raz kolejny naszą przeogromną radość coś zniszczyło w mgnieniu oka. Wjazd na autostradę od południowej strony Valance jakby specjalnie by nas pobić został tak przebudowany by autostopowicze nie mieli dostępu do wjeżdżających pod bramki samochodów. Zatem próbowaliśmy złapać coś kilka kroków przed ogrodzeniami gdzie niestety samochody jadą jeszcze z dość dużą prędkością co oznaczało, że musimy zmienić strategię. Dobrze by było gdybyśmy jakąkolwiek jeszcze posiadali. Przybici z pustką w głowach powróciliśmy do centrum, gdzie widząc jak czas ucieka, oczekiwaliśmy na cud. Gdy emocje opadły ponownie spoglądając na mapę podeszliśmy do działania. To był czas na zmianę. Wymiana kilku zdań, przeciągnięcie palcem po mapie i stop. Zarzuciliśmy plecaki by ponownie udać się w stronę, z której przybyliśmy. Z ciężarem na plecach choć swobodą dusz kierowaliśmy się w zupełnie innym kierunku do miejsca, którego jeszcze do tej chwili nie było w planach. Paryż.
Ponownie muszę wrócić do zagadnienia pomocnych francuzów. Gdy doszliśmy na północną bramkę, nie zdążyliśmy zdjąć plecaków bym znów machał palcem licząc, że ktoś się zatrzyma. Uprzedził nas młody mężczyzna, który widocznie wyczuł po co zmierzamy na bramki (ciężko w sumie było się nie domyślić). Tym razem mimo prób komunikacji na łączonej linii francusko-angielskiej, dobry człowiek wysadził nas w dobrym miejscu - duża stacja Total w Lyon, na autostradzie z tablicą wskazującą, że jesteśmy usytuowani w stronę Paryża.
Siedząc na piknikowym trawniku obserwowaliśmy zachód słońca nad autostradą. Myśli na temat dalszej podróży zostawiliśmy, by przywitać je następnego dnia. Rozmowy krążyły wokół zagadnień wolności i szczęścia. Czułem się niesamowicie wolny i szczęśliwy nie potrafiąc kompletnie ubrać moje odczucia w słowa. Słońce zaszło. Jego zachód zastąpiło podziwianie gwiazd. Leżąc na plecach w milczeniu Nikola włączyła muzykę z iPod'a idealnie trafiając. Utwory, które kolejno zakłócały swą trafnością ciszę, dawały wrażenie jakby zostały specjalnie stworzone dla nas, na tą właśnie konkretną chwilę. Leszek Kaźmierczak wysłowił się za nas.
' Ale szczęśliwy bo żyłem naprawdę ' (Eldo - Plaża)
I przyszła noc i czas by gdzieś i jakoś zasnąć. Tego dnia mimo braku pola namiotowego ten aspekt nie stanowił żadnego problemu. Opuszczając stację, udaliśmy się kilkadziesiąt metrów w stronę lasu, rozbijając naszą rezydencję za płaszczem młodych drzew.
" Hej przygodo!" - jakby powiedział wiesz kto.
Średnio zaspany ja i MOCNO zaspana Nikola - rezydencja w Lyon.
Po późnym śniadaniu i opalanku na stacji postanowiliśmy, że jednak tego dnia dotrzemy do Paryża więc czas złapać jakaś ofiarę. Mój spryt i najzwyczajniejsze w życiu lenistwo nakazywało mi wysyłać Nikolę by podchodziła do ludzi, a nie ja. Argumentowałem to oczywistą dla mnie sprawą jaką jest to, że mężczyźni szybciej zareagują na prośbę kobiety, niż kolesia w brudnych air maxach i kolcu w uchu. Więc jak łowca wyszukiwałem młodych mężczyzn. Czasem dla rozrywki sobie potańczyłem przed stacją by Nikola mogła w tym momencie podbić do ludzi, którzy okazywali zainteresowanie. Takie spryciarze! Jeżeli istnieje kobiecy instynkt, to jakiś męski też musi istnieć. Tak czy inaczej ja taki posiadam, albo przynajmniej miałem szczęście wskazując Nikoli samochód, do którego koniecznie musi podejść. Takim oto instynktem i Nikoli zdolnościami (albo tylko tym drugim) byliśmy w trasie do Beaune. Tam po długim odpoczynku i próbach złapania czegoś, powoli zaczęła dopadać nas rezygnacja i chęć przenocowania na nowej stacji. Tym razem mój męski instynkt znów zadziałał.
- Zagadasz do jeszcze jednego kolesia, którego Ci wskaże. Jeśli on nas nie zabierze zostajemy na noc - powiedziałem do zrezygnowanej i zmęczonej już Nikoli.
Instynkt (czy coś tam) nie zawiódł. Jednak nie wyczuł, że w tym samochodzie są tylko dwa miejsca, dzięki czemu Niko witała Paryż jako bagaż. W podobny sposób go pożegnała bo kierowca nas poinformował, że nie do końca w Paryżu mieszka. Heh, chyba się przyzwyczailiśmy już do nagłych obrotów akcji, bo ten zbytnio nas nie poruszył. Dojechaliśmy do stacji kolejowej, kupiliśmy wino, bilety i w drogę na Paryż.
Powtórzę się już kolejny raz, ale i tu trafiliśmy na ludzi, którzy pomóc nam chcieli bardziej niż tego oczekiwaliśmy, tłumacząc nam jak dojechać na "Camping de Paris". I znów problemy z językiem. Tak czy inaczej, mniej więcej wiedzieliśmy gdzie mamy wysiąść. Naszą rozmowę z pracownikami kolei usłyszał pewien mężczyzna, który zaraz po wejściu do pociągu nawiązał z nami dialog. Drugi raz w życiu miałem przyjemność rozmawiać z kimś z Ghany. Specyfiką tego kraju jest to, iż językiem narodowym jest język angielski. Sposób w jaki ten człowiek mówił był dla mnie niesamowity. Od początku rozmowy miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś kto posiada przeogromną wiedzę (nie wiem jak to opisać, to po prostu się czuje). Był bardzo zafascynowany naszą mapą oraz przebiegiem naszej podróży.
- Teraz Francja, Paryż, a następna podróż to Afryka - powiedział, a na jego twarzy widniał spokojny uśmiech. Wraz z Niko automatycznie spojrzeliśmy na siebie. Jakby zgadł... Podczas rozmowy kilka razy powtarzał, że spotkanie nas strasznie wpłynie na jego osobowość dodając mu wiary w marzenia i ludzi. To wydarzenie naładowało nasze życiowe baterie na maksa! To tak jakby jakiś Anioł Stróż przyszedł do nas i powiedział "Jesteście na dobrej drodze, drodze życiowej."
Dojechaliśmy do Paryża. Przesiadka w metro, następnie bus na paryski camping. By pomóc nam się dostać na pole namiotowe los także zesłał nam niesamowitych ludzi, którzy widząc, że nie mamy biletów na bus, oddali nam swoje. Pierwsza spokojna noc.
Muzyka, wino, gwiazdy, wolność.
Wtorek był pierwszym i jedynym dniem "nie w biegu". Pozostawiliśmy nasz bagaż na terenie campingu i swobodnie, bez ciężaru na plecach ani ciężaru presji w głowach udaliśmy się zakochać się w Paryżu. Odpuściliśmy sobie wszelkie środki komunikacji miejskiej by pieszo krocząc odkrywać kawałek po kawałku to niesamowite miejsce. Pierwszym punktem, który chcieliśmy bankowo zobaczyć, odwiedzić, zwiedzić był... sklep spożywczy :-). Po zrobieniu małych zakupów zbliżaliśmy się coraz bardziej do konstrukcji, która pojawia się w głowach pewnie większości ludzi na ziemi, którzy słyszą słowo Paryż (oczywiście w swoim rodowitym języku to usłyszy). Tak więc zmierzając ulicą Victora Hugo i poprzednio pewnie innymi ciekawymi, których nazwy zignorowałem, dotarliśmy do pierwszego przystanku na drodze do wieży. Łuk Triumfalny.
Nie oczekujcie tutaj żadnej historycznej wzmianki o tym miejscu. Jeżeli nie jesteście mieszkańcami Paryża i nie przejeżdżacie przez rondo przy łuku często to z pewnością Wasz pierwszy przejazd (niezależnie czy wyjdziecie otłuczeni czy nie) będzie Waszą własną wzmianką historyczną, gdy będzie o tym opowiadać dalej. Podobno średnio co 8 minut dochodzi tam do jakiejś stłuczki. Takie słuchy chodzą. My tam byliśmy ok 15 nic nie uderzyło. Może ktoś się zapomniał i nie uderzył, i kolejka minęła. Nie wiem. Tak czy inaczej Łuk zaliczony (pisząc te słowa przypomniał mi się egzamin na prawo jazdy). Z torbą pełną śniadania i fascynacją na twarzach udaliśmy się tam gdzie dotrzeć zamierzaliśmy. Wzdłuż ulicy Kleber, dotarliśmy do Placu Trocadero i tu już niezasłonięta żadnym budynkiem, drzewem czy czymkolwiek, wyrosła nam wieża. Nie opuszczając Trocadero, usiedliśmy na schodkach popijaliśmy kawę. Zakupiłem ją w budce z szybkim żarciem na placu i porozumiewając się ze sprzedawcą po angielsku poprosiłem dwie duże kawy. Francuzi chyba szanują tylko małe espresso gdyż drugi ze sprzedawców zaczął po francusku mówić do pierwszego o mnie, że nie jestem kolejną osobą, która nauczyła się po amerykańsku pić kawę (cokolwiek to znaczy). Na nieszczęście szydzącego język francuski może moim ulubionym nie jest ale to nie oznacza, że go nie rozumiem. Tak więc zapłaciłem za dwie duże kawy, odebrałem je i zanim zakończyłem tą relację, krótkim "au revoir", dodałem, że duża kawa jest lepsza. Mam nadzieje, że to zawstydziło szydercę.
Popijając kawę po "amerykańsku" jarałem się jak dziecko tym gdzie jestem i co widzę. Mnóstwo ludzi z różnych zakątków świata, na boku młodzi bboys, których po wyglądzie i posturze oceniam na 9-12 lat, trenowali bawiąc się do muzyki. Poziom niżej grupka młodych ambitnych na deskach i rolkach ustawiała przeszkody. A zaraz za nimi fontanna! I mnóstwo ludzi siedzących wokół i mnóstwo ludzi kąpiących się w niej. Niesamowitość!
I przyszedł czas na najlepsze. Koc, śniadanie, muzyka, Słońce, czerwone wino i ogromna wieża Eiffela na wprost nas.
I tak przez kilka godzin. Błogo, zapominając całkowicie o całej masie spraw życia codziennego. Tylko tu i teraz. Tylko my, Paryż i szczęście, którego nie czułem nigdy wcześniej. Kilka godzin obfitych rozmów wymieszanych z ciszą refleksji i relaksu.
Jak to opisać?
To miłość. Miłość do życia.
Mądre hasło nad Sekwaną.
Niko nad Sekwaną.
Powolnym krokiem (czyt. zmęczeni odpoczynkiem), zmierzaliśmy do naszego drugiego celu zaplanowanego na ten dzień. Idąc wzdłuż Sekwany odbiliśmy na Avenue des Champs-Élysées, czyli paryskie Pola Elizejskie. Tą że ulicą dotarliśmy do następnego niesamowitego miejsca, które odebrało nam mowę - Place de la Concorde. Mimo, że najbardziej popularnym elementem jest tam pomnik Ludwika XV, to naszą uwagę przykuł mistyczny, egipski obelisk ustawiony w samym centrum placu. Siadając na krzesełkach w Ogrodach Tuilerie obserwowaliśmy jeden z piękniejszych zachodów Słońca w życiu (przynajmniej moim).
Chętnie bym się rozpisał na temat wszystkich uczuć i myśli jakie towarzyszyły mi podczas całej podróży, ale nie potrafię. Przepraszam.
A drugi cel coraz bliżej nas! Aż w końcu dotarliśmy! Czekając aż się ściemni, nadal podziwialiśmy zachodzące Słońce, tylko już z dalszej perspektywy. Zaszło. Specyficzne budowla rozbłysnęła od świateł.
Siedząc obok niej po raz kolejny milcząc, wsłuchiwaliśmy się w rytm bijącego serca Paryża, które dodatkowo wzbogacił uczuciem, ukrywający się gdzieś we wnęce budynku grajek.
Milczenie, my, Paryż i dźwięk wydobywający się z saksofonu.
Szczęście?
Żeby tylko.
Powrót na camping. Szaleńczy bieg, my kontra czas i bus na pole namiotowe.
Gwiazdy, rozmowy, wino, muzyka.
Następnego dnia z rana przyszedł czas by się zbierać w drogę powrotną. I tu pojawiły się schody a.k.a. namówić Nikole by wstała... eh. Próbowałem różnych sposobów. Od rzucania w nią butami, pryskania do namiotu spray'u na komary (okropny smród) przez zabranie wszystkiego z namiotu wraz ze śpiworami, aż do najskuteczniejszej techniki motywacyjnej jaką było po prostu złożenie na niej namiotu. Udało się! Można było uciekać z centrum na przedmieścia by stamtąd lecieć w stronię Niemiec. Trochę nam zajęło złapanie kogoś na stacji benzynowej. Nikola wyruszyła na samotne polowanie na kierowców TIR'ów i tak po chwili mieliśmy pewne dwa, z których jeden leciał z rana na Niemcy lub Czechy, drugi na Szwajcarię. Naszym łapaniem stopa zainteresowała się nawet serdeczna Policja. Szkoda, że jechali w drugą stronę, bo rozbawieni funkcjonariusze wyglądali na chętnych nas przewieźć. Po chwili pojawił się kolejny wspaniały człowiek, tym razem z Polski, oferujący podwózkę. Nie zastanawiając się długo wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy. Eh... cóż to za przygoda gdy wszystko zaczyna cały czas układać się zbyt łatwo? Po chwili jazdy po autostradzie nasz nowy przewoźnik zjechał. Spojrzałem na GPS by dostrzec nazwę miejscowości i odnaleźć odległość, która dzieliła nas od niej na mapie. W tym momencie się okazało, że człowiek wspaniały ma jedną dosyć istotną wadę. JEST NIEOGARNIĘTY! Jadąc po coraz większych prowincjach zamiast na wschód kierowaliśmy się na południe Francji... dobry wieczór Orleans. Niestety drogi, którymi się poruszał człowiek wspaniały nie dawały nam żadnej możliwości by wysiąść i próbować łapać coś innego. By zarobić więcej musiał ograniczać takie wydatki jak płatne autostrady - jupi, nasze szczęście. Załamani, z pustką w głowie, w milczeniu siedzieliśmy w samochodzie widząc jak powrót do domy zaczyna być nowego rodzaju przygodą. Gdy dojechaliśmy do celu (nie naszego) po chwili pogodziliśmy się z sytuacją, ponownie opanowując emocje. Zrezygnowaliśmy z oferty nocowania w łóżku nad kabiną kierowcy by na noc rozłożyć śpiwory w części towarowej busa. " Hej przygodo! " - Tak wiem, że wiecie.
W czwartek po tułaczkach z człowiekiem, który był jak pechowy amulet, którego nie mogliśmy się pozbyć, w końcu nam się udało! Może nie w Polsce, nie w Niemczech, ani nie na wschodniej drodze w te miejsca ale udało! Gdzie? Lyon powitał łowców marzeń po raz trzeci. Wykorzystując spryt i troszkę psychologii, wymusiliśmy na naszym kierowcy by jednak wjechał na autostradę i nas wyrzucił na stacji paliw. Szczęście? Pech? Przeznaczenie? Jak nazwać fakt, że pierwszą stacją na jaką trafiliśmy była właśnie ta, za którą robiliśmy namiot kilka dni wcześniej? Sam to nazwij.
Będąc w kontakcie z chłopakami, którzy zdobyli Mont Blanc, ugadaliśmy się, że możemy się z nimi zabrać do Polski. Jedyny warunek to to, że trafimy sami do Genewy. 150 km na dwa samochody, które pod presją czasu i niesamowitej okazji ogarnęliśmy niewiarygodnie prędko. Wsiadając do bordowej Skody poczuliśmy się jak w domu. Szaleństwo!
W Polsce niesamowici ludzie wysadzili nas w Poznaniu skąd pojechaliśmy jeszcze na chwilę do mojego rodzinnego miasteczka.
Noc, jezioro, gwiazdy, muzyka.
Mapa podróży jako najważniejsza fizyczna pamiątka, artefakt.
Z powrotem do Gdańska łącznie zrobione ok 5000 kilometrów.
5000 kilometrów pełnych przygód, niesamowitych ludzi, emocjonalnych wzlotów i upadków, niepewności, posiłków jedzonych na stacjach paliw i chodnikach.
5000 kilometrów przejechane by poczuć jak smakuje wolność. Wolność osobista.
5000 kilometrów, które śmiało mogę uznać za najpiękniejsze chwile w moim życiu.
5000 kilometrów pełnych refleksji i trudnych rozmów.
5000 kilometrów, które mimo, iż cel zmieniał się kilkukrotnie nie oznaczają, że nie osiągnęliśmy własnego i coś się nie udało.
5000 kilometrów, które pokazały nam, a może pokażą i Tobie, że warto się odważyć spełniać swoje marzenia.
5000 kilometrów by poczuć prawdziwe szczęście i miłość do życia, której nie czułem tak bardzo jak teraz.
5000 kilometrów po zmianę.
5000 kilometrów i wiesz co? DEFTO!
A tak po za tym, tego opisać i tak się nie da.
Kuki.
ani skomentować;D
OdpowiedzUsuńmistrzostwo... tyle km, tyle przygód, piękne miejsca, jak to czytam to się jaram, a jak Wy tam byliście... pozazdroscić (i samemu gdzieś się wybrać)
OdpowiedzUsuńSergio
Po przeczytaniu tego został mi na twarzy uśmiech i pewne uczucie, którego nie potrafię opisać, to jakby szczęście, że są tacy ludzie, jak wy i świadomość, że się da, że warto sięgać po marzenia, ponieważ mimo wielu przeciwności losu są do spełnienia i zostało jeszcze uczucie, że i ja mogę i też kiedyś wybiorę się w podobną podróż.
OdpowiedzUsuńKochaj życie !
UsuńCzytając uświadomiłeś mi, ze da się spełnić ogromne marzenia, które w głowie człowieka wydają się zbyt trudne do spełnienia. Dzisiaj wiem, że wszystko jest możliwe, tylko wystarczy nie bać się ŻYCIA i w pełni kochać ŻYCIE !
OdpowiedzUsuńMogę tylko podziękować za lekturę, która towarzyszyła mi 2 dni, nadając mi przeczucie, że między słowami też podróżuję..
Peace & love !
Tak pochłania, że przestać się nie da. Inne spojrzenie na przyszłość...Nabranie odwagi...
OdpowiedzUsuńPo prostu dziękuję, za możliwość podróżowania między linijkami!
Scool Crew ZamoY