Ten sam peron i oczekiwanie na ten sam pociąg, który w poprzednim tygodniu dowiózł mnie do Częstochowy. Tym razem moja trasa kończyła się wraz z końcem jego kursu. Dzień dobry Bielsko Biała! Podróż jednak w znacznym stopniu różniła się od poprzedniej. W sumie to proste, nie ma dwóch takich samych sytuacji. Po dotarciu do wagonu nr 24 i odnalezieniu swojego miejsca, rozsiadłem się wygodnie i niemal natychmiast rozpocząłem konwersację z resztą pasażerów. T tym momencie chciałbym napisać coś o najciekawszej istocie na ziemi jaką jest człowiek i o kolejnej obserwacji. Otóż zastanawia mnie to co w głowach mają ludzie, którzy chcąc jechać pociągiem zmuszeni byli wykupić miejscówkę, która to zarazem zapewniała im bezproblemowo miejsce siedzące w pociągu, a oni wszyscy biegną, przepychają się, każdy by być pierwszym w środku. Po co? Nie wiem, może to fala konformizmu. Widząc że jedni biegną drudzy bez zastanowienia robią to samo. Tak czy inaczej obojętnie jakby szybko nie dostali się do środka, moje miejsce przy oknie było moim miejscem przy oknie i trzeba było o nim zapomnieć i się przesiąść po moim dotarciu do środka. Jedną z osób w przedziale była starsza już, Pani pedagog, która uczyła w różnych placówkach edukacyjnych na terenie miasta Łódź. Rozmowa z nią oraz słuchanie o jej doświadczeniach z dziećmi i młodzieżą w różnego typu dziwnych i trudnych sytuacjach, do godziny 3 w nocy, była dla mnie jak wygranie dużej kasy w loterii. Dużej kasy nigdy nie wygrałem ale zapewne wielu, którzy wygrali cieszyło się niesamowicie. Jak i ja teraz.
W Bielsko Białej pojawiłem się ok godziny 10 rano by od razu udać się na autobus do Szczyrku. Niesamowite krajobrazy górskie zabrały mnie w mentalną podróż do lipcowego podziwiania Alp. Natura to zdecydowanie najzdolniejszy artysta.
Na miejscu odebrał mnie Raju (organizator) i razem udaliśmy się do Hotelu "Orle Gniazdo" gdzie swój obóz taneczny miał Klub Tańca Towarzyskiego "ZORBA" oraz Studio Tańca "HIT THE FLOOR". To drugie właśnie było uczestnikami moich zajęć. Przed rozpoczęciem warsztatów spędziłem trochę czasu z członkami obozu. Fajnym doświadczeniem był czas obiadu (hah i to nie dlatego, że uwielbiam jeść). Podczas tego posiłku zająłem miejsce opiekuna obozu przez co najmłodsi uczestnicy, bboys w wieku do 10 lat około automatycznie zaczęli zwracać się do mnie jak do swojego opiekuna. A ja? Ja automatycznie przybrałem tę rolę oraz jej obowiązki, próbując różnych sztuczek motywacyjnych by nakłonić młodych parkietowych wojowników do jedzenia. Magia! O 15:30 planowo rozpoczęliśmy zajęcia taneczne. Na pierwszy ogień Clown Walk. Mimo, że zajęcia były podzielone, każde po 1,5 godziny, te pierwsze przedłużyły się do 2. Przedłużyły się bo uczestnicy nabrali takiej zajawki by w końcowym podsumowującym kółeczku walczyć o miejsce w środku. Coś niesamowitego! Za każdym razem gdy dochodzi do momentu, w którym uczestnicy pokazują w kole to co stworzyli przez okres zajęć, oczy świecą mi się jakbym był w sklepie ze słodyczami z informacją, że mogę wszystko wziąć i wyjść. Specyfika programu zajęć jaką opracowaliśmy wspólnie ze Snem'em pozwala nam wydobyć z uczestników ich własny styl tańczenia, w którym to clown walk jest tylko sposobem w jaki jest to przedstawione. Kolejne koło i kolejny ogrom indywidualistów prezentujących jedyne i niepowtarzalne osobowości w kilku prostych ruchach. Następnie odbyły się warsztaty w stylu Krump. Tutaj skupiliśmy się bardzo na historii tego tańca, na podstawach i przede wszystkim sposobie ich wykonywania. Zajęcia krótsze od poprzednich, program zupełnie inny ale mam nadzieje, że przydatne.
Przerwa. Prysznic. Kolacja i kolejne motywacyjne sztuczki by najmłodsi zjedli więcej niż zakładali siadając do stołu i to bezcenne "Proszę pana, niech pan zobaczy ile zjadłem. Mogę teraz odejść od stołu?"
Trzecia część zajęć była dla mnie szczególnie ważna. Nosi ona nazwę Emotional Sides of Silence i została opracowana przeze mnie na podstawie własnych doświadczeń terapeutycznych, które miały miejsce podczas mojego pobytu na kursie Hero's Journey we Włoszech. Celem tych zajęć jest całkowite skupienie się na swojej osobie i własnych emocjach, które skutecznie były wydobywane przeze mnie. Ostatecznym punktem jest odnalezienie naturalnego ruchu, ekspresji zarówno dla swoich pozytywnych emocji jak i negatywnych, świadomości ich oraz kompromisu pomiędzy nimi. Obóz ten był pierwszym miejscem, w którym poprowadziłem tego typu zajęcia. Widząc niesamowitą wolność ekspresji uczestników, uśmiechy wymieszane z łzami, oraz słysząc opisy własnych doświadczeń podczas podsumowania, wiem, że program działa i będzie od teraz będę częściej prowadził zajęcia ze świadomości emocjonalnej. Zajęcia, ludzie i miejsce naładowały baterię w dalszą podróż tego dnia. Kolejny przystanek: Żywiec
Na miejsce dotarłem po godzinie 22, gdzie czekał na mnie Ahki z Universal Zulu Nation, bboy Cortez. To właśnie możliwość zobaczenia się ponownie z tym człowiekiem była dla mnie najważniejsza podczas tego festiwalu. Z racji, że dojechałem stosunkowo późno większość koncertów już się odbyła. Na koniec zostały akurat te, na których jeszcze nigdy nie byłem. Na początek Te-Tris, następnie Molesta. Usłyszeć na żywo takie kawałki jak "Pamięć", "Trzeba żyć", "Nikt i nic" to ponowne wejście do sklepu ze słodyczami po więcej. Mimo, że nie miałem możliwości posłuchać innych wykonawców, na spokojnie mogłem z nimi obcować, robiąc wjazd na backstage z Cortezem, jako osobą zaangażowaną w organizację. Tam zrzuciłem swój bagaż by ponownie wyjść przed scenę i co kilka minut poznawać nowych ludzi, którym Cortez mnie przedstawiał. Żywiec pozytyw na max! Po koncertach udaliśmy się do pubu, w gronie osób, które znaliśmy, a także takich które chętnie dołączyły się do nas po drodze, by na miejscu podyskutować na temat Hip Hopu, twórczości oraz jak w każdym miejscu gdzie mimo dużej zajawki świadomość nadal jest niska, objaśniać ludziom zasady oraz ideologię Universal Zulu Nation. Mi oraz nowym znajomkom z Nowego Sącza (piona dla Was wariaty!) nocleg ogarnął niezawodny Cortez, bym o 7:38 udał się w trasę powrotną PKP.
Na dworcu w Żywcu, grupa typków, którzy dzień wcześniej także bawili się na festiwalu dowiadując się, że jadę do Gdańska, mimo mojego sprzeciwu wcisnęła mi piwo, zakładając że w takiej trasie na pewno będę zmęczony i będę miał chęć. Zmęczony byłem to fakt, ale puszka w Częstochowie zmieniła właściciela, któremu na pytanie czy mamy w przedziale może puste puszki lub butelki otrzymał pełną, oczy zaczęły świecić się jak mi gdy uczestnicy warsztatów prezentowali się w kole. Sklep ze słodyczami. Zanim przesiadałem się w Częstochowie miałem jeszcze przesiadkę w Katowicach gdzie wsparłem młodą artystkę, która grała na gitarze by uzbierać na perkusję. Nie mogąc się oprzeć w wykorzystywaniu sprawdzonej wiedzy psychologicznej dałem jej małą wskazówkę co do zbierania pieniędzy, która zwiększa prawdopodobieństwo tego, że ludzie coś rzucą. Dziewczyna wykorzystała to by po chwili już zobaczyć efekty. Świadomość, że pomaga się komuś spełniać marzenia jest niesamowitą nagrodą samą w sobie. Do domu dotarłem ok 21:30 by jeszcze przez 1,5h widzieć mordki Neroxa oraz Karoliny, którzy to przez ostatnie dni byli moimi gośćmi, a gdy wyjechałem sami się u mnie gościli. Kolejny weekend pełen fascynacji, nowych doświadczeń, nowych pozytywnych twarzy i zajawki. W lipcu i sierpniu łącznie przebyłem ponad 9 tysięcy kilometrów w trasie po szczęście, przygodę i marzenia.
Wielki podziękowania dla Raja za zaproszenie mnie do Szczyrku, Corteza za ogarnięcie i mega dużo miłości i szacunku dla tych wszystkich, którzy tu są bo chcą! Nie bo muszą.
Hip Hop Don't Stop! Kultura Ulicy Krzykiem Indywidualistów (K.U.K.I.)
Każdy z nas obiera jakiś styl życia. Każdy obrany styl wiąże się z wyznawaniem jakiś zasad, wykonywaniem nawykowych czynności, dążeniu do konkretnych celów lub nie wiążą się zupełnie z niczym gdyż osobnik się na niczym nie skupia, byle by przeżyć dzień za dniem. Jedni ludzie nie zastanawiają się nad tym wszystkich co dzieje się dookoła inni tylko i wyłącznie tym żyją. Jedni szukają każdego możliwego sposobu by poszerzać paletę życiowych doświadczeń dążąc tym samym do samopoznania inni uciekają od takich myśli, uważając je za nonsens.
Pisząc ten post pragnę podzielić się z Wami przemyśleniami i życiową ideologią pewnego młodego tancerza, który znajduje się w jednej z wymienionych wyżej grup skutecznie i nieustannie stawiając na rozwój na różnych jego płaszczyznach.
Czemu to publikuję?
Przeczytałem i dawno nie byłem tak pewny jak teraz odnośnie publikacji.
Bboy Hitman i pierwsza część jego przemyśleń:
STREET TEACHER
Street teacher
- przypadkowy nauczyciel. Postać występująca w większości religii,
kultur, mitów na świecie. Jest to osoba, którą spotykamy przypadkowo, w
którymś momencie naszego życia i to ona popycha nas w danym kierunku. W
wielkich religiach postać ta nazywana jest aniołem. Osoba ta to ktoś,
kto potrafi zmienić całe nasze życie.
Czasami jedna decyzja, która jest skutkiem działań takiego przypadkowo
spotkanego “mistrza”, jest początkiem reakcji łańcuchowej, zmieniającej
cała Twoją historię. Większość osób, które to czytają w jakimś stopniu
zaangażowana jest w kulturę Hip Hop. Czy zastanawiałeś się kiedyś
dlaczego się tym interesujesz? Skąd u Ciebie ta zajawka? Bardzo
prawdopodobne, że to właśnie taki przypadkowy nauczyciel (tańcząc na
streecie, rapując na koncercie, inspirując Cię wrzutami na ścianie,
zaciekawiając Cię pracą Dj’a), popchnął Twoje życie w tym kierunku. Jako dziecko jesteśmy bardziej podatni na wpływy, a tym samym spotkanie takiego “mistrza” jest
bardziej prawdopodobne. Z dorastaniem niestety w większości przestajemy
zwracać uwagę na przypadkowych ludzi, zakładając z góry, że nie mają
nam nic do przekazania. Funkcja “mistrza” i “ucznia” nie towarzyszą nam w pojedynkę przez całe życie. Nie jesteśmy tylko “mistrzami” lub tylko “uczniami”. Te funkcje ciągle się zmieniają. Mając świadomość tej zmienności, Twoje życie może stać się bogatsze. Otwórz się na możliwość spotykania takich “mistrzów”
na codzień, bo każdego dnia masz okazje ich spotkać i pewnie mijasz ich
na ulicach, nie zwracając na nich uwagi. Umiejętność obserwacji świata,
słuchania ludzi, patrzenia na każdego człowieka jako na potencjalnego “mistrza”, pomaga nam rozwijać się i osiągać większe postępy we wszystkich dziedzinach naszego życia. “Mistrzem”
może być każdy człowiek, inspirujący Cię tym co w danym momencie robi;
zdaniem, które skieruje Twoje życie na inne tory; a nawet jednym wyrazem
wydartym totalnie z kontekstu, który zainicjuje początek Twoich
rozmyśleń na dany temat. “Mistrzami” mogą być nie tylko ludzie, ale również przedmioty, zjawiska, dźwięki, smaki... Świetnym przykładem na to, jest mistrz
pod postacią markowych, drogich ubrań. Wyobraź sobie, że marzysz o
nowych butach, ale w danym momencie wahasz się nad ich kupnem z powodu
ich zbyt wygórowanej ceny. Patrząc na cenę tych butów jako na kwotę do
zapłacenia( kilka liczb oznaczających wartość), nie zastanawiasz się tak
naprawdę nad innymi aspektami tej ceny. Czy zastanawiałeś się kiedyś,
patrząc na jakąś cenę, ile godzin musisz przepracować (lub Twoi rodzice
muszą przepracować), aby kupić dany przedmiot? Patrząc na cenę przez
pryzmat ilości straconych godzin, dni, chwil naszego życia by to kupić
stajemy się “uczniami”
butów (co brzmi niedorzecznie, a jednak ma miejsce). To całkowicie
zmienia punkt widzenia na rzeczy materialne, często tylko pozornie
potrzebne w naszym życiu. To one mogą wywołać impuls, powodujący zmiany w
Twoim życiu. Czytając ten artykuł, stałeś się przez chwilę “uczniem”. Rób to co kochasz, żyj w pełni zgodnie z własnym “ja”, inspirując tym samym innych, bo Ty również (nawet nieświadomie) jesteś “mistrzem” dla innych, często przypadkowo spotkanych osób :)
Piątek, 22:58.
A ja nadal stoję na dworcu głównym w Gdańsku czekając na pociąg, który powinien o tej właśnie godzinie opuszczać to miasto, kierując się na Bielsko-Białą. To zabawne, a zarazem fascynujące, że spółki PKP są już tak zaawansowanie wyćwiczone, że potrafią dopuścić do 20 minutowego spóźnienia pociągu, który startuje zaledwie kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. Tak więc ze słuchawkami na uszach, kawą w dłoni i pięknym przejrzystym niebem nad głową tańcowałem sobie w tłumie oczekujących na swoje podróże. W końcu nadjechał. Stado galopem ruszyło bić się o miejsca, mimo, że wszyscy posiadali rezerwację - fascynujące zjawisko.
Około godziny 6 uciekłem z przedziału za sprawą zmęczonej kobiety i jej zmęczonych skarpet. O tej porze właśnie spóźniony pociąg dobił do Łodzi, skąd resztę drogi spędziłem z Kariną, która to właśnie wybierała się na moje warsztaty. Droga mimo, że już nie długa o niebo przyjemniejsza.
W mieście świętym na przybyłych czekała już organizatorka (którą podziwiam za to, że chciało jej się o 8 rano odbierać kogoś tam) Następnie podziwiając zza szyby tramwaju Częstochowę, udaliśmy się do pierwszego punktu docelowego jakim było mieszkanie babci Konrada, w którym to mieliśmy zapewniony domowy, babciowy nocleg. Niesamowitość! Babcia Konrada swoim usposobieniem bardzo przypominała mi moją własną babcię, u której z powodu odległości i moich aktywności nie bywam często. Przypomniało mi się dzieciństwo jak jeszcze z rodzicami jeździliśmy do niej i spędzaliśmy tam kilka dni. Klimat pokoi, posłanie, wszystko przypomniało mi o tamtych czasach. Miło na duszy się zrobiło.
Z racji, że zajęcia rozpoczynały się dopiero o 16 dysponowaliśmy dość sporą ilością czasu na bliższe zapoznanie się z miastem, które podczas moich poprzednich wizyt w nim, nie zostawiło miłych wspomnień. Ten wyjazd zmienił to całkowicie!
Częstochowski poranek zaczęliśmy od kubka kawy i jakiejś gry planszowej. Następnie podróżując po mieście zgarnialiśmy kolejne osoby głównie z ekipy Make Some Noise. Zwiedzanko miasta, wrzut i oczywiście Jasnej Góry sprawiło, że Częstochowa jako miasto spodobała mi się. Przed godziną 16 dotarliśmy do Snake Dance Studio, gdzie odbyć miało się całe wydarzenie.
Czas start.
Zaczęliśmy od wykładu, który w tym miejscu jak w każdym był czymś zupełnie innym. Spodobało mi się to, że uczestnicy nie bali się zadawać pytań, wyrażać swoich opinii dzięki czemu wszystko przebiegło płynnie i (mam nadzieje) sympatycznie. W ogóle wielkim miłym zaskoczeniem tego miejsca i ludzi, z którymi miałem styczność przez te niecałe dwa dni było to, że są to ludzie, którzy mają jakiś cel w tym co robią i są bardzo otwarci zarówno na nowe doświadczenia jak i informacje. No i dobrą zabawę bo atmosfera całego mojego pobytu tam była po prostu mistrzowska!
Pierwszy raz podczas zajęć tanecznych miałem grupę, która w całości była obeznana z podstawami Clown Walk'a. To pozwoliło mi na poprowadzenie zajęć w kierunku, który jest dla mnie najważniejszy czyli indywidualnego rozwoju oraz kreatywnego myślenia. Podstawy podczas moich zajęć służą tylko i wyłącznie do wejścia w pewien świat, gdzie następnie osobowość tancerza dodaje własnych kolorów całemu przedsięwzięciu. Niesamowitość! Praca z tymi ludźmi była bardzo przyjemna. Podczas tych zajęć chciałem wprowadzić nową część warsztatową, która znacznie odbiegała od pozostałych. Niestety troszkę źle to rozplanowałem i po 2,5 godzinach Clown Walk'a w takiej opcji jaką uczestnicy otrzymali, nie byliby w stanie skupić się i zaangażować w część trzecią. Mój błąd, a zarazem lekcja na przyszłość.
Po zajęciach, porą wieczorną udaliśmy się do klubu Rura, który klimatem poniszczył mi mózg! Potańczone w kółeczkach, pogadane i ucieczka z klubu do łóżka, o które zmęczony zarówno warsztatami jak i podróżą organizm, namiętnie prosił. Krótka noc i wyjazd z tego jakże fajnego tym razem miasta po godzinie 6 rano.
Dużo zajawki, pasji, przeróżnych mega wartościowych dyskusji, tańca, zabawy, jedności i niesamowitej gościnności!
Łapa w górę dla Pauliny, która zorganizowała całe to wydarzenie.
Łapa w górę wędruje także dla Konrada za ogarnięcie i gościnność i sympatyczną rodzinkę!
Oraz moc miłości i szacunku dla ekipy Make Some Noise oraz wszystkich, którzy towarzyszyli mi tam i tworzyli ten niesamowity klimat!
Najlepszym tekstem podsumowującym cały ten wyjazd jest tekst Thalib'a Kweli w pewnym wywiadzie, który obejrzałem chwilę przed wyjazdem do Częstochowy.
"Róbcie to co kochacie.
Kochajcie to co robicie!"
W polskim rapie pojawia się coraz więcej zawodników, którzy zamiast powielać schemat idą własną drogą i wychodzi im to dobrze. Nie każdy artysta, po pierwszym kontakcie słuchacza z jego twórczością, całkowicie przemawia do odbiorcy. Czasem potrzeba powtórnego podejścia by móc poczuć i zrozumieć "co miał na myśli autor". Tak właśnie było w moim przypadku. Potrzebowałem zobaczyć artystę jak gra na żywo, a następnie zobaczyć go po koncercie wraz z ludźmi bawiącymi się w kołach na after, tworzącego wraz z nimi ten niesamowity klimat, nie tworząc przy tym z siebie niedostępnego obiektu. To poruszyło mnie by na nowo zacząć przygodę z muzyką Bisza oraz przy okazji porozmawiać z nim trochę, by móc przedstawić Wam co ma do powiedzenia członek ekipy B.O.K, jeden z najbardziej charakterystycznych i nietypowych wśród rapowych kotów.
Kuki: Witaj Biszu ! Porozmawiajmy o Twojej twórczości. Jak długo zajmujesz się tworzeniem rapu i jak to się zaczęło ?
Bisz: Moja zajawka na rap trwa już około dziesięciu lat. Początkiem była
miłość od pierwszego usłyszenia płyt Wu-Tang Clanu, X-Zibita, Onyxu a
później Molesty, Trzyhy, Wzgórza. Poczułem w tej muzyce wielką siłę,
emocje i bezkompromisowość. No i wpadłem po uszy.
Kuki: Po za tworzeniem rapu podobno piszesz wiersze, to prawda? Opowiedz coś o tej formie wyrażania siebie
Bisz: Prawda. Często emocje i przeżycia, które we mnie tkwią nie chcą się
zmieścić w konkretnej formie szesnastu wersów zakończonych rymami. Wtedy
po prostu piszę, starając się ująć jakoś to co niewypowiedziane - w ten
sposób powstają.. hmm, wiersze
Kuki: Można gdzieś zapoznać się z Twoją poetycką twórczością ?
Bisz: Moje opowiadania i wiersze można znaleźć na stronie WWW.POET.PL
Kuki: W jaki sposób nawiązałeś współpracę z chłopakami i skąd powstał pomysł na B.O.K?
Bisz: B.O.K & Dj Paulo to grupa składająca się ze mnie czyli Bisza,
producenta i inżyniera dźwięku Oera oraz wokalisty Kay'a - od naszych
ksywek wzięła swoją nazwę. Wszyscy zajmujemy się muzyką w Bydgoszczy od
bardzo dawna i w którymś momencie nasze drogi naturalnie się
skrzyżowały.
Kuki: Podczas afterparty na Zulu Battle Jam graliście
koncert, którego uczestnikiem miałem okazję być. Połączenie rapu z
żywymi instrumentami mnie poniszczyło! Skąd na to pomysł ?
Bisz: Ze
względu na to, że jako pasjonaci muzyczni słuchamy naprawdę różnych jej
gatunków, cały czas poszukujemy nowych sposobów aby urozmaicać nasze
występy. Żywe brzmienia nadają koncertom żywiołowości i naturalnej
dynamiki, powstaje coś niepowtarzalnego i dlatego też chcemy rozwijać
się w tym kierunku.
Kuki: Jako B.O.K macie trzy płyty na swoim koncie. Jak podchodzisz do swojego dorobku płytowego, jak go oceniasz?
Bisz: Trzy płyty z B.O.K plus trzy solowe projekty i siódmy w drodze. Jestem
cholernie dumny z tej mojej dyskografii - każda płyta stanowi odrębną
jakość, zarówno treściowo jak i muzycznie. Myślę, że podróż przez te
płyty dla każdego słuchacza będzie naprawdę ciekawą i rozwijającą
przygodą - i o to mi chodziło.
Kuki: Zdradzisz może, czy szykuje się nowy materiał i jeśli tak to czego mogą się spodziewać słuchacze?
Bisz: We wrześniu, nakładem Fandango Rec. na sklepowe półki trafi mój
pierwszy oficjalny solowy album pt. "Wilk Chodnikowy". Płyta zapowiada
się szalenie (dosłownie i w przenośni) różnorodnie zarówno na
płaszczyźnie treści jak i formy. Będzie tam dużo dzikiego indywidualizmu
jak np. w kawałku Pollock, ale też często gorzkiej refleksji nad
życiem, o którym mówi np. Banicja.
Kuki: Dokończ proszę myśl „Dla mnie Hip Hop to…”
Bisz: Dla mnie Hip Hop to nieskrępowane wyrażanie siebie - i tak jak każdy
jest kimś wyjątkowym tak nie ma jednej treści którą hip-hop przekazuje.
Jednak samo jego sedno, o którym wyżej wspominam samo w sobie uczy
szacunku dla odmienności, kreatywnego podejścia do życia i ciągłego
samorozwoju.
Kuki: Próbowałeś brać się kiedykolwiek za inne elementy po za liryczną stroną Hip Hopu?
Bisz: Bardzo lubię siekać bity i czasem wychodzą mi nawet całkiem nieźle. Za
małolata latałem trochę ze sprayem a na rapowych imprezach zawsze
tańcowałem do rana, jednak robiłem to na poziomie delikatnie mówiąc
amatorskim, hehe.
Kuki: Jako artysta miewałeś chwile zwątpienia w swoją twórczość ?
Bisz: To chyba nieuniknione. Tworząc coś, zawsze ma się w głowie jakąś wizję
dotyczącą przyszłego wyglądu tego co chcemy zrobić, a w rękach zawsze
mamy teraźniejszy warsztat - wynika z tego często konflikt między tym co
chcemy a tym co realnie możemy, z którego rodzi się frustracja. Ale z
biegiem czasu, człowiek uczy się jakoś sobie z nią radzić.
Kuki: W jakich gatunkach muzycznych gustujesz? Jacy artyści mają wpływ na Twoją twórczość i osobę ?
Bisz: Słucham przeróżnej muzyki, ale na moją osobę największy wpływ mieli
tacy artyści jak Onyx, The Roots, Lil Wayne, John Coltrane, Kanye West,
Madlib, The XX, Bon Iver, The Knife... to tak jednym tchem z tego co
pierwsze przychodzi mi na myśl.
Kuki: Jeżeli wśród elementów kultury Hip Hop
jednym z podstawowych jest wiedza, jak Twoim zdaniem można pomagać
ludziom ją zdobyć zarazem pomagając im rozwijać świadomość ?
Bisz: Osobiście staram się to robić poprzez swoje kawałki, w których treści
dotyczące samorozwoju i świadomości pojawiają się dosyć często. Poza tym
istotna jest postawa w życiu na co dzień, reprezentowanie tej kultury w
jak najlepszy sposób. Jednak największą robotę odwalają ludzie, którzy
pracują u podstaw: organizują imprezy, warsztaty, uliczne akcje, często
dopłacając do nich z własnej kieszeni - tylko po to, by prawdziwe
oblicze kultury hip-hop cały czas pozostawało żywe, w ich stronę wielki
ukłon.
Kuki: Bywasz/bywałeś na eventach Hiphopowych, których elementem nie były koncerty?
Bisz: Jasne! Miałem przyjemność prowadzić klika warsztatów, brać udział w
przedstawieniu hip-hopowym realizowanym przez ośrodek Babigoszcz,
oglądać pokazy break'a czy prace graficiarzy wystawiane w galerii.
Chciałbym aby takich akcji było jak najwięcej.
Kuki: Chcesz powiedzieć coś od siebie czytelnikom ?
Bisz: Ufajcie swojej intuicji i róbcie swoje. Życie dla człowieka jest jak
podkład dla rapera, mata dla tancerza, ściana dla malarza, płyta dla
DJ'a..
Kuki: Dzięki za czas! Dużo zajawki i do zobaczenia na kolejnej imprezie!
- Jest słabo - powiedziała Nikola siedząc obok mnie na krawężniku przed stacją paliw w Kołbaskowie. Była mniej więcej godzina 00:30 i krawężnik od ok. 20 minut był naszym punktem zaczepienia. To już drugi raz gdy odczuwaliśmy, że jest słabo. A przecież to dopiero początek. Pierwsze osłabienie przybyło wraz z naszym przybyciem pociągiem do Szczecina, gdzie przesiedliśmy się do autobusu miejskiego, który planowo miał nas zawieść do Kołbaskowa. Planowo dla nas, bo plan jazdy tej linii o tej porze skończył się w Przecławiu, z którego pokonaliśmy pierwsze kilometry pieszą wędrówką w stronę przejścia granicznego.
- Jest słabo - powiedziała Nikola siedząc obok mnie na krawężniku przed stacją paliw w Kołbaskowie, widząc jak w tym samym czasie entuzjazm ucieka nie tylko od niej.
- Przepraszam, jadą może panowie w stronę przejścia granicznego? Potrzebujemy się tam dostać - zapytała dwóch mężczyzn kierujących się do kasy na stacji, w celu zapłacenia za paliwo.
- Cześć. Jasne, możecie się z nami zabrać w tamtą stronę - odpowiedział jeden z nich obserwując w tym samym czasie jak twarze zapakowanych w plecaki podróżników, automatycznie rozpromieniają się. - A gdzie jedziecie dalej ?
- Berlin. A stamtąd do Frankfurtu.
- Jeśli chcecie i tam możecie się z nami zabrać - odpowiedział przeczuwając, że zaraz będzie obserwatorem wybuchu euforii.
Słabo?
To słowo zostało wycięte ze słownika przynajmniej na najbliższe kilkanaście godzin. Po wyruszeniu ze stacji paliw w Kołbaskowie okazało się, że Frankfurt będzie jedynie kolejnym mijanym miastem na drodze po przygodę...
Niedziela, 17 czerwca.
Po moim powrocie z kursu Hero's Journey w Castalone, we Włoszech umówiliśmy się z Nikolą na wspólne śniadanie bym podzielił się z nią moimi przeżyciami z Włoch oraz by pouczyć się wspólnie psychologii społecznej do zbliżającego się kolokwium. Z racji, że we Włoszech prawie do każdego posiłku towarzyszyła mi lampka wina tak i podczas zakupów śniadaniowych zakupiliśmy butelkę czerwonego trunku bym chociaż w lekkim stopniu zbliżył się do klimatu, który chciałbym oddać w słowach. Moje relacjonowanie przeniosło się na temat podróżowania i Europy. - Postanowiłam sobie, że w te wakacje pojadę do Hiszpanii i zrobię to chociażbym miała jechać na stopa. Moim marzeniem jest zobaczyć Hiszpana siedzącego sobie na ławce i grającego na gitarze oraz ludzi tańczących Flamenco. - I sama byś tak cisnęła na stopa? - Zapytałem, oczywiście łapiąc się najbardziej ciekawego dla mnie wątku z całej tej wypowiedzi. - Nie no muszę ogarnąć kogoś jeszcze, takiego drugiego wariata jak ja, który będzie chciał tam pojechać ze mną.
- Ok. To jedziemy
Następnie włączając z iPod'a utwór Defto Jamala zaczęliśmy planować i fantazjować na temat wyjazdu oraz wszystkiego z nim związanego. Decyzja zapadła. Zaangażowaliśmy się w to zbyt mocno by sobie odpuścić. Zaplanowaliśmy wyjazd na 20 czerwca i w sumie data była jedną z nielicznych spraw, które zostały zaplanowane.
Przyszedł czas by spełniać marzenia.
- Ok. To o 16 się zbieramy tu - powiedział kierowca bordowej Skody, którą zaczęliśmy naszą przygodę jako autostopowicze. Jeszcze dzień wcześniej nie przypuszczałbym, że będę miał okazję podziwiać Mont Blanc z tak bliskiej odległości, krocząc po uliczkach przeuroczego Chamonix. Po 16 zostaliśmy podrzuceni do najbliższej stacji paliw pozwalającej nam udać się wgłąb Francji, rozstając się z tymi dwoma sympatycznymi mężczyznami, których celem było zdobycie szczytu góry, którą mieliśmy okazję podziwiać i jeść śniadanie rozkoszując się tym obrazem. Kolejny przystanek mała miejscowość La Rosche coś tam, a następnie Annecy.
Dostając informację o położeniu pola namiotowego udaliśmy się do wyznaczonego miejsca krocząc po zatłoczonych wąskich kamiennych uliczkach, na których w ten dzień odbywał się jakiegoś rodzaju festiwal kulturowy, a wśród jego elementów Flamenco... Oczy Nikoli automatycznie zamieniły się w dwie świeczki przedzierające się przez tłum by być jak najbliżej spełnienia swych marzeń. Był to jeden z najlepszych tancerzy jakichkolwiek widziałem. Bez kontrolowania emocji, mimiki. To emocje pociągały za sznurki, prowadząc jego ciało według odczuć sprowokowanych przez muzykę. To nie mógł być przypadek. To tak jakby jakaś moc chciała nam wynagrodzić obrót sytuacji kolejnych dni...
Fascynacja miejscem jak i całą sytuacją pozbawiła nas mowy na długi czas. Pierwszy raz w życiu czułem szczęście i spokój, którego nie byłem i nadal nie jestem w stanie ubrać w słowa. Magiczny nastrój jednak nie trwał długo. Po przemierzeniu około 2 kilometrów dostaliśmy się na pole namiotowe by na wstępnie dowiedzieć się, że bez rezerwacji nas nie przyjmą. Kolejna fala radości została zamieniona w konflikt wewnętrzny, który można opisać prostym zdaniem "jest słabo". Z racji, że było to jedyne pole namiotowe w Annecy wybór nocowania zależał już tylko i wyłącznie od naszej wyobraźni. Powróciliśmy nad jezioro.
Tu otworzyliśmy wino, które dostaliśmy w prezencie od ludzi, którzy dowieźli nas do La Rosche. Po jakimś czasie gdy negatywne emocje opadły, a mózg uspokoił się, znaleźliśmy w parku sympatyczne drzewo, pod którym rozłożyliśmy nasze śpiwory. Zadowoleni z siebie, pomysłu i na nowo z całej tej przygody położyliśmy się myślami będąc już w krainie snów.
Wybiła godzina 3 w nocy. Ciszę przerwał dość specyficzny dźwięk. Nagle ten sam dźwięk zaczął dochodzić od drugiej strony.
- Ej musimy się stąd zbierać! Szybko! - powiedziałem szybko i nerwowo, zrywając się na nogi. Nikola nie rozumiała do momentu gdy nie wskazałem jej na zraszacze podlewające trawnik w parku. Krótka chwila i nasza "sypialnia" posłużyła by nam także jako prysznic. "Hej przygodo!" - jakby powiedziała to Niko ;-) . Mieliśmy już dosyć tych wszystkich zmian akcji by ta popsuła nam humor. Przenieśliśmy się na ławkę nad jeziorem gdzie po chwili owinięty w śpiwór zasnąłem.
Następnego dnia o poranku udaliśmy się w dalszą podróż. Na bramkach wjazdowych na autostradę długo nie musieliśmy czekać na kolejnego człowieka, który będzie chętny zabrać dwa dzieciaki i tym samym pomóc im spełnić marzenia. Człowiek ten był bardzo specyficzny. Do złudzenia przypominał wyglądem jak i zachowaniem Charlie'go z serialu Californication. Początkowo mieliśmy z nim zabrać się do Lyon, ale po drodze zdradził nam, że jest pokłócony ze swoją dziewczyną (która z resztą nie rozumiejąc angielskiego siedziała obok), dlatego zostawi ją w Lyon, a nas podrzuci jeszcze z 80 km. I tak też się stało. Sunąc po drodze w nowiusieńkim Fordzie Fokusie, zapytałem czemu poświęca swój czas i w sumie pieniądze za paliwo by nam pomóc. Gdyby przetłumaczyć to na język polski brzmiałoby to mniej więcej tak:
- Wiesz, podczas weekendu nieźle odwaliłem i moja dziewczyna jest na mnie wściekła. A gdy ona się wścieka i krzyczy to rzuca we mnie wszystkim co znajdzie pod ręką. Taniej jest Was zawieść niż płacić za to co by się potłukło.
Podczas opowiadania o tym uśmiech ani na trochę nie schodził z twarzy naszej francuskiej wersji Charlie'go. Po trasie pełnej humoru wysiedliśmy na kolejnych bramkach wjazdowych na autostradę coraz bardziej zbliżając się do południa Francji.
Wyjazd ten oraz niezliczone ilości osób, które zaczepiliśmy w jakiejś sprawie pozwala mi zbudować dwa własne stereotypy na temat społeczności we Francji. Pierwszym z nich jest to, że często ciężko znaleźć kogoś kto mieszka we Francji i włada językiem angielskim. Mógłbym się na to skarżyć ale czemu miałbym, skoro w Polsce przechodnie, starsi, sprzedawcy w sklepach i policja też pewnie w dużym stopniu po za wyrazami "yes", "no" i "fuck" wiele więcej powiedzieć nie potrafi. Drugi punkt moich odczuć odnośnie mieszkańców Francji to to, iż są to bardzo życzliwi ludzie, ofiarujący swoją pomoc (przynajmniej w większości ci, na których my trafiliśmy w ciągu naszej podróży).
Opisane wyżej punkty idealnie odnoszą się do sylwetki człowieka, który jako następny zabrał nas na południe. Niestety jego potakujące kiwanie głową, gdy mówiłem by nas wysadził na stacji paliw zanim zjedzie z autostrady wcale nie oznaczało, że rozumie co do niego mówię. Takim oto sposobem wylądowaliśmy w Valance. Wysiadając od razu za bramkami, pełni entuzjazmu (wtedy jeszcze) zdjęliśmy plecaki i rozstawiając się po dwóch stronach bramek rozpoczęliśmy dalszą przygodę w sposób nam bardzo bliski, czyli taneczny. Nie śpiesząc się nigdzie tańczyliśmy naprzeciw siebie świetnie się bawiąc oraz korzystając z pięknej pogody. Po jakimś czasie postanowiliśmy jednak coś złapać... znaczy się tak, postanowiliśmy razem ale to ja musiałem stać i machać do ludzi kciukiem gdyż Nikola postanowiła, że ktoś to robić musi, ale niekoniecznie dwie osoby dzięki czemu ona może sobie poleżeć. Eh... to się nazywa współpraca. Tak czy inaczej czas mijał, a sympatyczni ludzie, którzy chcieli nas zabrać kierowali się w stronę, z której właśnie przybyliśmy. Po jakimś czasie w miejscu naszych polowań pojawił się inny autostopowicz, który uraczył nas dobrą radą byśmy udali się na południe miasta, tam jest drugi wjazd na autostradę i większa pewność, że ludzie jadą na południe. Tak więc nie czekając długo zabraliśmy nasze plecaki i udaliśmy się we wskazanym kierunku. Tu ponownie pojawia się osobnik, kórego mogę powiązać z aspektem pomagania. Idąc wzdłuż ronda zatrzymał swój samochód i jakby wiedząc gdzie zmierzamy zaoferował podwózkę do centrum miasta. Następnie tam pytając pewną parę o dalszą drogę, porozmawiali chwilę, pożegnali się, a mężczyzna zaproponował, że nas zawiezie pod sam wjazd na autostradę.
Ogólna dobroć czy to my po prostu jesteśmy dziećmi szczęścia?
Niezależnie od tego jaka jest odpowiedź, po raz kolejny naszą przeogromną radość coś zniszczyło w mgnieniu oka. Wjazd na autostradę od południowej strony Valance jakby specjalnie by nas pobić został tak przebudowany by autostopowicze nie mieli dostępu do wjeżdżających pod bramki samochodów. Zatem próbowaliśmy złapać coś kilka kroków przed ogrodzeniami gdzie niestety samochody jadą jeszcze z dość dużą prędkością co oznaczało, że musimy zmienić strategię. Dobrze by było gdybyśmy jakąkolwiek jeszcze posiadali. Przybici z pustką w głowach powróciliśmy do centrum, gdzie widząc jak czas ucieka, oczekiwaliśmy na cud. Gdy emocje opadły ponownie spoglądając na mapę podeszliśmy do działania. To był czas na zmianę. Wymiana kilku zdań, przeciągnięcie palcem po mapie i stop. Zarzuciliśmy plecaki by ponownie udać się w stronę, z której przybyliśmy. Z ciężarem na plecach choć swobodą dusz kierowaliśmy się w zupełnie innym kierunku do miejsca, którego jeszcze do tej chwili nie było w planach. Paryż.
Ponownie muszę wrócić do zagadnienia pomocnych francuzów. Gdy doszliśmy na północną bramkę, nie zdążyliśmy zdjąć plecaków bym znów machał palcem licząc, że ktoś się zatrzyma. Uprzedził nas młody mężczyzna, który widocznie wyczuł po co zmierzamy na bramki (ciężko w sumie było się nie domyślić). Tym razem mimo prób komunikacji na łączonej linii francusko-angielskiej, dobry człowiek wysadził nas w dobrym miejscu - duża stacja Total w Lyon, na autostradzie z tablicą wskazującą, że jesteśmy usytuowani w stronę Paryża.
Siedząc na piknikowym trawniku obserwowaliśmy zachód słońca nad autostradą. Myśli na temat dalszej podróży zostawiliśmy, by przywitać je następnego dnia. Rozmowy krążyły wokół zagadnień wolności i szczęścia. Czułem się niesamowicie wolny i szczęśliwy nie potrafiąc kompletnie ubrać moje odczucia w słowa. Słońce zaszło. Jego zachód zastąpiło podziwianie gwiazd. Leżąc na plecach w milczeniu Nikola włączyła muzykę z iPod'a idealnie trafiając. Utwory, które kolejno zakłócały swą trafnością ciszę, dawały wrażenie jakby zostały specjalnie stworzone dla nas, na tą właśnie konkretną chwilę. Leszek Kaźmierczak wysłowił się za nas.
' Ale szczęśliwy bo żyłem naprawdę ' (Eldo - Plaża)
I przyszła noc i czas by gdzieś i jakoś zasnąć. Tego dnia mimo braku pola namiotowego ten aspekt nie stanowił żadnego problemu. Opuszczając stację, udaliśmy się kilkadziesiąt metrów w stronę lasu, rozbijając naszą rezydencję za płaszczem młodych drzew.
" Hej przygodo!" - jakby powiedział wiesz kto.
Średnio zaspany ja i MOCNO zaspana Nikola - rezydencja w Lyon.
Po późnym śniadaniu i opalanku na stacji postanowiliśmy, że jednak tego dnia dotrzemy do Paryża więc czas złapać jakaś ofiarę. Mój spryt i najzwyczajniejsze w życiu lenistwo nakazywało mi wysyłać Nikolę by podchodziła do ludzi, a nie ja. Argumentowałem to oczywistą dla mnie sprawą jaką jest to, że mężczyźni szybciej zareagują na prośbę kobiety, niż kolesia w brudnych air maxach i kolcu w uchu. Więc jak łowca wyszukiwałem młodych mężczyzn. Czasem dla rozrywki sobie potańczyłem przed stacją by Nikola mogła w tym momencie podbić do ludzi, którzy okazywali zainteresowanie. Takie spryciarze! Jeżeli istnieje kobiecy instynkt, to jakiś męski też musi istnieć. Tak czy inaczej ja taki posiadam, albo przynajmniej miałem szczęście wskazując Nikoli samochód, do którego koniecznie musi podejść. Takim oto instynktem i Nikoli zdolnościami (albo tylko tym drugim) byliśmy w trasie do Beaune. Tam po długim odpoczynku i próbach złapania czegoś, powoli zaczęła dopadać nas rezygnacja i chęć przenocowania na nowej stacji. Tym razem mój męski instynkt znów zadziałał.
- Zagadasz do jeszcze jednego kolesia, którego Ci wskaże. Jeśli on nas nie zabierze zostajemy na noc - powiedziałem do zrezygnowanej i zmęczonej już Nikoli.
Instynkt (czy coś tam) nie zawiódł. Jednak nie wyczuł, że w tym samochodzie są tylko dwa miejsca, dzięki czemu Niko witała Paryż jako bagaż. W podobny sposób go pożegnała bo kierowca nas poinformował, że nie do końca w Paryżu mieszka. Heh, chyba się przyzwyczailiśmy już do nagłych obrotów akcji, bo ten zbytnio nas nie poruszył. Dojechaliśmy do stacji kolejowej, kupiliśmy wino, bilety i w drogę na Paryż.
Powtórzę się już kolejny raz, ale i tu trafiliśmy na ludzi, którzy pomóc nam chcieli bardziej niż tego oczekiwaliśmy, tłumacząc nam jak dojechać na "Camping de Paris". I znów problemy z językiem. Tak czy inaczej, mniej więcej wiedzieliśmy gdzie mamy wysiąść. Naszą rozmowę z pracownikami kolei usłyszał pewien mężczyzna, który zaraz po wejściu do pociągu nawiązał z nami dialog. Drugi raz w życiu miałem przyjemność rozmawiać z kimś z Ghany. Specyfiką tego kraju jest to, iż językiem narodowym jest język angielski. Sposób w jaki ten człowiek mówił był dla mnie niesamowity. Od początku rozmowy miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś kto posiada przeogromną wiedzę (nie wiem jak to opisać, to po prostu się czuje). Był bardzo zafascynowany naszą mapą oraz przebiegiem naszej podróży.
- Teraz Francja, Paryż, a następna podróż to Afryka - powiedział, a na jego twarzy widniał spokojny uśmiech. Wraz z Niko automatycznie spojrzeliśmy na siebie. Jakby zgadł... Podczas rozmowy kilka razy powtarzał, że spotkanie nas strasznie wpłynie na jego osobowość dodając mu wiary w marzenia i ludzi. To wydarzenie naładowało nasze życiowe baterie na maksa! To tak jakby jakiś Anioł Stróż przyszedł do nas i powiedział "Jesteście na dobrej drodze, drodze życiowej."
Dojechaliśmy do Paryża. Przesiadka w metro, następnie bus na paryski camping. By pomóc nam się dostać na pole namiotowe los także zesłał nam niesamowitych ludzi, którzy widząc, że nie mamy biletów na bus, oddali nam swoje. Pierwsza spokojna noc.
Muzyka, wino, gwiazdy, wolność.
Wtorek był pierwszym i jedynym dniem "nie w biegu". Pozostawiliśmy nasz bagaż na terenie campingu i swobodnie, bez ciężaru na plecach ani ciężaru presji w głowach udaliśmy się zakochać się w Paryżu. Odpuściliśmy sobie wszelkie środki komunikacji miejskiej by pieszo krocząc odkrywać kawałek po kawałku to niesamowite miejsce. Pierwszym punktem, który chcieliśmy bankowo zobaczyć, odwiedzić, zwiedzić był... sklep spożywczy :-). Po zrobieniu małych zakupów zbliżaliśmy się coraz bardziej do konstrukcji, która pojawia się w głowach pewnie większości ludzi na ziemi, którzy słyszą słowo Paryż (oczywiście w swoim rodowitym języku to usłyszy). Tak więc zmierzając ulicą Victora Hugo i poprzednio pewnie innymi ciekawymi, których nazwy zignorowałem, dotarliśmy do pierwszego przystanku na drodze do wieży. Łuk Triumfalny.
Nie oczekujcie tutaj żadnej historycznej wzmianki o tym miejscu. Jeżeli nie jesteście mieszkańcami Paryża i nie przejeżdżacie przez rondo przy łuku często to z pewnością Wasz pierwszy przejazd (niezależnie czy wyjdziecie otłuczeni czy nie) będzie Waszą własną wzmianką historyczną, gdy będzie o tym opowiadać dalej. Podobno średnio co 8 minut dochodzi tam do jakiejś stłuczki. Takie słuchy chodzą. My tam byliśmy ok 15 nic nie uderzyło. Może ktoś się zapomniał i nie uderzył, i kolejka minęła. Nie wiem. Tak czy inaczej Łuk zaliczony (pisząc te słowa przypomniał mi się egzamin na prawo jazdy). Z torbą pełną śniadania i fascynacją na twarzach udaliśmy się tam gdzie dotrzeć zamierzaliśmy. Wzdłuż ulicy Kleber, dotarliśmy do Placu Trocadero i tu już niezasłonięta żadnym budynkiem, drzewem czy czymkolwiek, wyrosła nam wieża. Nie opuszczając Trocadero, usiedliśmy na schodkach popijaliśmy kawę. Zakupiłem ją w budce z szybkim żarciem na placu i porozumiewając się ze sprzedawcą po angielsku poprosiłem dwie duże kawy. Francuzi chyba szanują tylko małe espresso gdyż drugi ze sprzedawców zaczął po francusku mówić do pierwszego o mnie, że nie jestem kolejną osobą, która nauczyła się po amerykańsku pić kawę (cokolwiek to znaczy). Na nieszczęście szydzącego język francuski może moim ulubionym nie jest ale to nie oznacza, że go nie rozumiem. Tak więc zapłaciłem za dwie duże kawy, odebrałem je i zanim zakończyłem tą relację, krótkim "au revoir", dodałem, że duża kawa jest lepsza. Mam nadzieje, że to zawstydziło szydercę.
Popijając kawę po "amerykańsku" jarałem się jak dziecko tym gdzie jestem i co widzę. Mnóstwo ludzi z różnych zakątków świata, na boku młodzi bboys, których po wyglądzie i posturze oceniam na 9-12 lat, trenowali bawiąc się do muzyki. Poziom niżej grupka młodych ambitnych na deskach i rolkach ustawiała przeszkody. A zaraz za nimi fontanna! I mnóstwo ludzi siedzących wokół i mnóstwo ludzi kąpiących się w niej. Niesamowitość!
I przyszedł czas na najlepsze. Koc, śniadanie, muzyka, Słońce, czerwone wino i ogromna wieża Eiffela na wprost nas.
I tak przez kilka godzin. Błogo, zapominając całkowicie o całej masie spraw życia codziennego. Tylko tu i teraz. Tylko my, Paryż i szczęście, którego nie czułem nigdy wcześniej. Kilka godzin obfitych rozmów wymieszanych z ciszą refleksji i relaksu.
Jak to opisać?
To miłość. Miłość do życia.
Mądre hasło nad Sekwaną.
Niko nad Sekwaną.
Powolnym krokiem (czyt. zmęczeni odpoczynkiem), zmierzaliśmy do naszego drugiego celu zaplanowanego na ten dzień. Idąc wzdłuż Sekwany odbiliśmy na Avenue des Champs-Élysées, czyli paryskie Pola Elizejskie. Tą że ulicą dotarliśmy do następnego niesamowitego miejsca, które odebrało nam mowę - Place de la Concorde. Mimo, że najbardziej popularnym elementem jest tam pomnik Ludwika XV, to naszą uwagę przykuł mistyczny, egipski obelisk ustawiony w samym centrum placu. Siadając na krzesełkach w Ogrodach Tuilerie obserwowaliśmy jeden z piękniejszych zachodów Słońca w życiu (przynajmniej moim).
Chętnie bym się rozpisał na temat wszystkich uczuć i myśli jakie towarzyszyły mi podczas całej podróży, ale nie potrafię. Przepraszam.
A drugi cel coraz bliżej nas! Aż w końcu dotarliśmy! Czekając aż się ściemni, nadal podziwialiśmy zachodzące Słońce, tylko już z dalszej perspektywy. Zaszło. Specyficzne budowla rozbłysnęła od świateł.
Siedząc obok niej po raz kolejny milcząc, wsłuchiwaliśmy się w rytm bijącego serca Paryża, które dodatkowo wzbogacił uczuciem, ukrywający się gdzieś we wnęce budynku grajek.
Milczenie, my, Paryż i dźwięk wydobywający się z saksofonu.
Szczęście?
Żeby tylko.
Powrót na camping. Szaleńczy bieg, my kontra czas i bus na pole namiotowe.
Gwiazdy, rozmowy, wino, muzyka.
Następnego dnia z rana przyszedł czas by się zbierać w drogę powrotną. I tu pojawiły się schody a.k.a. namówić Nikole by wstała... eh. Próbowałem różnych sposobów. Od rzucania w nią butami, pryskania do namiotu spray'u na komary (okropny smród) przez zabranie wszystkiego z namiotu wraz ze śpiworami, aż do najskuteczniejszej techniki motywacyjnej jaką było po prostu złożenie na niej namiotu. Udało się! Można było uciekać z centrum na przedmieścia by stamtąd lecieć w stronię Niemiec. Trochę nam zajęło złapanie kogoś na stacji benzynowej. Nikola wyruszyła na samotne polowanie na kierowców TIR'ów i tak po chwili mieliśmy pewne dwa, z których jeden leciał z rana na Niemcy lub Czechy, drugi na Szwajcarię. Naszym łapaniem stopa zainteresowała się nawet serdeczna Policja. Szkoda, że jechali w drugą stronę, bo rozbawieni funkcjonariusze wyglądali na chętnych nas przewieźć. Po chwili pojawił się kolejny wspaniały człowiek, tym razem z Polski, oferujący podwózkę. Nie zastanawiając się długo wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy. Eh... cóż to za przygoda gdy wszystko zaczyna cały czas układać się zbyt łatwo? Po chwili jazdy po autostradzie nasz nowy przewoźnik zjechał. Spojrzałem na GPS by dostrzec nazwę miejscowości i odnaleźć odległość, która dzieliła nas od niej na mapie. W tym momencie się okazało, że człowiek wspaniały ma jedną dosyć istotną wadę. JEST NIEOGARNIĘTY! Jadąc po coraz większych prowincjach zamiast na wschód kierowaliśmy się na południe Francji... dobry wieczór Orleans. Niestety drogi, którymi się poruszał człowiek wspaniały nie dawały nam żadnej możliwości by wysiąść i próbować łapać coś innego. By zarobić więcej musiał ograniczać takie wydatki jak płatne autostrady - jupi, nasze szczęście. Załamani, z pustką w głowie, w milczeniu siedzieliśmy w samochodzie widząc jak powrót do domy zaczyna być nowego rodzaju przygodą. Gdy dojechaliśmy do celu (nie naszego) po chwili pogodziliśmy się z sytuacją, ponownie opanowując emocje. Zrezygnowaliśmy z oferty nocowania w łóżku nad kabiną kierowcy by na noc rozłożyć śpiwory w części towarowej busa. " Hej przygodo! " - Tak wiem, że wiecie.
W czwartek po tułaczkach z człowiekiem, który był jak pechowy amulet, którego nie mogliśmy się pozbyć, w końcu nam się udało! Może nie w Polsce, nie w Niemczech, ani nie na wschodniej drodze w te miejsca ale udało! Gdzie? Lyon powitał łowców marzeń po raz trzeci. Wykorzystując spryt i troszkę psychologii, wymusiliśmy na naszym kierowcy by jednak wjechał na autostradę i nas wyrzucił na stacji paliw. Szczęście? Pech? Przeznaczenie? Jak nazwać fakt, że pierwszą stacją na jaką trafiliśmy była właśnie ta, za którą robiliśmy namiot kilka dni wcześniej? Sam to nazwij.
Będąc w kontakcie z chłopakami, którzy zdobyli Mont Blanc, ugadaliśmy się, że możemy się z nimi zabrać do Polski. Jedyny warunek to to, że trafimy sami do Genewy. 150 km na dwa samochody, które pod presją czasu i niesamowitej okazji ogarnęliśmy niewiarygodnie prędko. Wsiadając do bordowej Skody poczuliśmy się jak w domu. Szaleństwo!
W Polsce niesamowici ludzie wysadzili nas w Poznaniu skąd pojechaliśmy jeszcze na chwilę do mojego rodzinnego miasteczka.
Noc, jezioro, gwiazdy, muzyka.
Mapa podróży jako najważniejsza fizyczna pamiątka, artefakt.
Z powrotem do Gdańska łącznie zrobione ok 5000 kilometrów.
5000 kilometrów pełnych przygód, niesamowitych ludzi, emocjonalnych wzlotów i upadków, niepewności, posiłków jedzonych na stacjach paliw i chodnikach.
5000 kilometrów przejechane by poczuć jak smakuje wolność. Wolność osobista.
5000 kilometrów, które śmiało mogę uznać za najpiękniejsze chwile w moim życiu.
5000 kilometrów pełnych refleksji i trudnych rozmów.
5000 kilometrów, które mimo, iż cel zmieniał się kilkukrotnie nie oznaczają, że nie osiągnęliśmy własnego i coś się nie udało.
5000 kilometrów, które pokazały nam, a może pokażą i Tobie, że warto się odważyć spełniać swoje marzenia.
5000 kilometrów by poczuć prawdziwe szczęście i miłość do życia, której nie czułem tak bardzo jak teraz.